[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No, od czegóż by była Laura? Romantyczne macie imiona w okolicy.- Et, to bogaty nuworysz.Ma ci śliczny majątek, Suchołustek, nadto para się przemysłem, handluje.Bogacz.Spryciarz pierwszej klasy.Nie mogą się tak zaraz pobrać, jakby on pragnął, bo matka Kościenieckiego mieszka w Leńcu.Interesa są powikłane.Kościeniecki z pierwszą swoją żoną miał dwoje dzieci.Te dzieci mają pretensje i prawo do części majątku.Ona sama nie może spłacić ani matki, ani tamtych dzieci.I tak dalej.A temu Barwickiemu pachnie także i Leniec, boby wszedł między solidne towarzystwo.Jak się to hycel do niej podsadza! Widzisz ty?- Ejże, Hipeczku, czy tylko żółta zazdrość przez twe usteczka się nie sączy!- Ja? Do tej Laury? Nie! Baba jak malowanie.To prawda.Ale mogę wytrzymać.- Szczerze mówisz?- Tobie bym, bracie, szczerze nie powiedział! Wiesz, jak to ten moskiewski ofik mawiał w takich razach.- Wiem, wiem!.Ach, jakże piękną była dróżka, dwukolejka, którą jechali! Nic w niej, co prawda, nie było szczególnego.Tu i tam, zapomniane przez ludzi, nie nagabywane raku czasu - rosły na niej tarki i głogi najeżone srogimi kolcami.Głogi miały teraz na sobie owoc swój różany, o kolorze piękniejszym niż najwdzięczniejsze usta kobiece.Rosły półkolem, zagajem, wśród kamieni, które z pola praszczury parobków te niwy orzących wyorały i w to miejsce sygnęły.Tak toto porosło i krzewiło się w polu.- A potem przestrzeń bezdrzewna w jasnej glebie.Kędyś na horyzoncie aleje w Nawłoci - bliżej kępy drzew Leńca.Para narzeczonych puściła się przodem, dając z oddali znaki wojownikom, żeby się pospieszyli.Sadząc na ślicznych koniach w jasnych rolach, tamci dwoje stanowili świetne stadło.Cezary mruknął:- Dobre sobie! Zanim przyjedziemy, już będzie po wszystkim.- Akurat! Umie się ona cenić.Aby ona umie! Mądre to jak sam diabeł.- Po cóż by tak wyrywali?- Żeby nas godnie przyjąć.Zobaczysz.Ale na wszelki wypadek jazda! Żeby temu grubasowi popsuć szyki!Powierzchnia zniżyła się w rozdół, na którego dnie wśród niezbyt rozległych łąk płynęła rzeczka w urwistych brzegach.Dalej, za chwiejnym mostkiem, było wzgórze, na którego szczycie wznosił się ów Leniec.Wnet linijka zaturkotała przed gankiem „pałacu”.Była to raczej willa niż pałac albo dwór.- Piętrowa, z lustrzanymi szybami, z dachem niemal płaskim i szpikulcem na szczycie, mogła stać w byle letnisku i należeć do fabrykanta Niemca lub Żyda nowobogacza.Nawet amorków na górnym gzemsie tej willi, trzymających wieńce grubo i szczodrze pomalowane na olejno, nie oszczędzono tej sarmacko-barbarzyńskiej okolicy.Dwaj panowie z Nawłoci, oddawszy konia oczekującemu „człowiekowi”, weszli po betonowych (tu i tam srodze nadpękniętych) schodach do sieni, skąd wyfraczony lokaj poprowadził ich wprost do łazienki.Myli się tam, czesali, oczyszczali z błota i dziwnie nadobni zjawili się w salonie.Lecz minęli ten salon i przeszli do następnego pokoju, gdzie stała duża szafa z książkami, bardzo pięknie pooprawianymi w skórę i safian.Tam siedział pan Barwicki z książką w ręku.Pani domu nie było.- Widzisz.- znacząco mrugnął na Cezarego Hipolit.- Widzisz, jak tu pięknie.- Prawda.- uśmiechnął się Cezary.- Miałeś rację mówiąc, że tu tak pięknie.Pani Kościeniecka niepostrzeżenie zeszła ze schodów, które z holu wejściowego prowadziły na piętro.Była ubrana w skromną, modną suknię.Jej uroda zajaśniała teraz inaczej.Było dziwnie, niemal zdumiewająco patrzeć na nią tak odmienioną.Włosy pozbawione kapelusza zalśniły pozłocisto, ramiona w wyciętej sukni odsłoniły się w przepychu linii doskonałych i w niepospolitej ich krasie.Odziana w miękkie, niemal przejrzyste szaty, pani Laura była niepodobna do siebie samej.Uderzająco odmiennie przedstawiała się jej stopa w lakierowanym pantofelku, ta sama stopa, co z tak sprężystą, żelazną mocą wpierała się w żelazo strzemienia.Łydki obciągnięte szarym jedwabiem pończochy były teraz wysmukłe jak u podlotka.Oczy tylko zostały te same, szczere i prawdomówne.Natomiast usta były mniej istotne i szczere, gdyż z lekka pociągnięte barwiczką, przypominającą kolorem swym barwę owocu dzikiej róży.Cezary siedział obok szafy bibliotecznej i przypatrywał się oprawom książek.Niektóre z tytułów, wyzłocone na grzbietach, obojętnie odcyfrowywał.Przypomniał sobie, przypomniał.Szafa ojcowska, książki.Tak samo stały książki i snuły się wstęgą złoconą tytuły.Przypomniał sobie rozkład i urządzenie swego rodzinnego domu.Westchnął sam przed sobą nad swoją dolą.Obcy jest wszędzie, sam.Jakiś cudzoziemiec między rodakami, jakiś zbłąkany pies bez domu, pana i podwórza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl