[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obok, na wysokim giętkim kiju z bambusa, wisi podarta flaga.Na gałęziachpobliskich drzew rozciągnięto drut, który ma robić za antenę do wojskowego radia.Drut służydobrze, a i radio jest niezłej jakości - zasilane z małej baterii słonecznej - niestety słychać wnim najczęściej trzaski.Z jakichś tajemniczych powodów fale radiowe nie lubią tego miejsca.Obrazu dopełnia typowa wojskowa wygódka sklecona z trzech rozwiniętych i wyklepanychna płasko beczek po ropie.Ustawiono ją tyłem do baraczku.Drzwi nie są potrzebne - niktnikogo nie zaskoczy ze spuszczonymi spodniami, ponieważ żołnierze zawsze dokładniewiedzą, gdzie w danej chwili przebywa reszta oddziału.Tu nigdy nie odchodzi się dalej niż naodległość głosu.A najlepiej, żeby się wszyscy zawsze mieli nawzajem na oku.Z wyjątkiemsytuacji, gdy jeden idzie do wygódki.Rzecz charakterystyczna: nawet tam żołnierz nie rozstaje się z karabinem.Dlategowłaśnie nie instalowano drzwiczek - lepiej mieć teren pod stałą obserwacją.Setka rozwścieczonych Indian jest tu w stanie dotrzeć w ciągu kwadransa od chwili,gdy padnie rozkaz kacyka, Z kolei odsiecz w postaci jednego helikoptera z pilotem, jednegosierżanta i sześciu niechętnych ginąć rekrutów, jest tu w stanie dotrzeć najwcześniej po kilkugodzinach od chwili, gdy napadnięci wezwą pomoc przez radio.Zazwyczaj jednak - tak nawszelki wypadek - odsiecz dociera dopiero następnego dnia, jak już się wszystko uspokoi, anieznani sprawcy, czyli najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka, wyszumią się i sobiepójdą.Po wylądowaniu i krótkim rozpoznaniu, odsiecz - zwana oficjalnie OddziałemSzturmowym - przegrupowuje się w Oddział Transportowy Zwłok i zawraca do bazy.Na pokładzie helikoptera, u stóp załogi, leżą niedawni koledzy z wojska.Są staranniezapakowani w czarne foliowe worki.Przy okazji, tym samym helikopterem, lecą do szpitala najciężej ranni przedstawicieleplemienia Kuna.Są starannie pozawijani białymi bandażami, które otrzymali w prezencie od Armii.Wszyscy pasażerowie i pilot wiedzą, że żołnierze (w workach) postradali życie wpotyczce z Indianami (w bandażach).Ale wszyscy grzecznie udają, że wierzą w historyjkę okolejnym napadzie najprawdopodobniej kolumbijskiej partyzantki.Udają, bo tak jest wy-godniej.I bezpieczniej.Gdybym o tym wszystkim wiedział przed wyprawą do Darien, pewnie bym tam niepojechał.A może: tym bardziej.NIEPOKONANYZbierając materiały na temat Przesmyku wciąż natykałem się na różne nieprzyjemnedoniesienia prasy, ale jakoś żadne z nich mnie nie zatrzymało w domu.A przecież wszystkiebyły, delikatnie rzecz ujmując, zniechęcające.Darien mnie wyraznie ostrzegał.Groził palcem.I pochłaniał kolejne ofiary.Większość pożerał jednym kłapnięciem, inne porządnie gryzł, a potem wypluwał, alenikomu nie przepuścił.Nie wyglądał na kogoś, kto pozwoli sobie wejść w paszczę,przemaszerować przez kiszki, a następnie spokojnie wyjść z drugiej strony.Darien mnie ostrzegał:Tajemnicze zaginięcie amerykańskiego antropologa - wybitnego specjalisty od dzikichplemion (do dziś go nie odnaleziono).Miesiąc pózniej równie tajemnicze zaginięcie japońskiego kolekcjonera orchidei(odnaleziono tylko jego zielnik, parę zwęglonych sandałów i dwanaście pustych butelek poaguardiente).Darien groził mi palcem:Krótka notatka o kilku amatorach przygody, którzy opuszczali Yavizę z uśmiechamina ustach, a wracali z płaczem i solennymi zapewnieniami, że NIGDY WICEJ.i najwyrazniej mnie prowokował:Innym razem gazety szeroko pisały o losie niemieckiego turysty, który postanowiłprzejść Darien i podobno wyszedł z tego żywy, ale dopiero po pół roku, nie całkiem świadomtego, gdzie jest i co robi, a na dodatek oskubany ze wszystkiego, co miał przy sobie.Oskuba-ny doszczętnie.Jak by to inaczej powiedzieć.do gołej skóry.Kolumbijski patrol zainteresował się nim, kiedy kompletnie nagi paradował przezpoletko manioku, a hałastra dzieciarni biegła za nim z wrzaskiem pokazując sobie palcami, coon tam ma.(Miał tatuaż przedstawiający smoka, który ział z pyska nie ogniem, ale czymś zupełnie niestosownym do oglądania przez małe dzieci.)W pierwszym, zdrowym odruchu patrol chciał spałować zboczeńca, ale dość szybkookazało się, że delikwent przeżywa dokumentne pomieszanie zmysłów i naprawdę nie wie, żejest nagi.Nawet żołdacy potrafią znalezć w sobie litość dla wariata, więc osłonięty wojskowączapką dotarł do najbliższego posterunku, a stamtąd, w biurokratycznie zawiły sposób,powrócił na ojczyzny łono.* * *A propos łona: Mimo niepamięci co do własnych personaliów, golas został bardzoszybko zidentyfikowany.Za pomocą kserografu, faksu, skanera i Internetu, fotografia ziejącego smoka (wjęzyku oficjalnym mówiono o nim  znaki szczególne ) obiegła kilka konsulatów, ambasad iurzędów, w sumie połowę kuli ziemskiej, została rozpoznana przez osoby bliskie, uradowanewidokiem zaginionego, i odesłana do Kolumbii z adnotacją, do kogo ów ziejący smok należy.Tak to, po nitce globalnych łączy elektronicznych, udało się dojść do kłębka nerwów, jakimbył w chwili odnalezienia nagi Jorgen Krol.Po kilku miesiącach spędzonych w pewnym dyskretnym zakładzie, zwanym sanatorium , Krol doszedł do siebie - mniej więcej - ale nadal nie potrafił opowiedzieć, cosię z nim działo przez te sześć miesięcy spędzonych w dżungli.[Przypis: To jeden z niewielu ludzi, którzy naprawdę spóznili się na własny pogrzeb.Było tak: Kiedy Jorgen tkwił piąty miesiąc w Darien, najbliższa rodzina w Niemczech straciłanadzieje na jego powrót i wyprawiła mu symboliczny pogrzeb [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl