[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednocześnie, zza zasłony tego nieludzkiego krzyku, dobiegłmnie głos Wiremana:- Stań za mną, Jack! Aap jedną.A potem było już tylko ciężkie dyszenie moich przyjaciół i wściekły, nieziemskichichot dwóch dziewczynek, które umarły dawno temu.Trzymałem napełnioną wodą latarkę między kolanami i bardzo dobrze zdawałemsobie sprawę z faktu, że po ciemku wszystko może się nie udać, zwłaszcza facetowi z jednąręką.I że mam tylko jedną szansę.W takiej sytuacji najlepiej się nie wahać.Nie! Stój! Nie rób te.Wcisnąłem lalkę do obudowy latarki.Efekt był natychmiastowy: dobiegający z górygniewny śmiech dziewczynek przerodził się w trwożliwe piski całkowitego zaskoczenia.Pochwili usłyszałem głos Jacka, a choć był histeryczny i na wpół obłąkany, to jeszcze nigdy wżyciu tak się nie cieszyłem, że słyszę drugiego człowieka:- Tak jest, spieprzajcie w podskokach! Bo statek wam ucieknie!Dotarło też do mnie, że mam tu niejaki problem.Wyjąłem latarkę spomiędzy kolan itrzymałem ją teraz w dłoni.W środku była ona.Ale zakręcane denko leżało gdzieś obok, a janie miałem szans, żeby je zobaczyć, i nie mogłem nawet szukać go po omacku, bo nie miałemdrugiej ręki.- Wireman! - zawołałem.- Wireman, jesteś tam?Po chwili, która zdawała się tak długa, że wielkooki strach zdążył już zapuścićporządne korzenie w moim sercu, dobiegła mnie jego odpowiedz:- Jestem, muchacho.- Co z wami? W porządku? - U mnie jedno małe draśnięcie.Trzeba to będzie odkazić, ale poza tym jest dobrze.Chłopakowi też chyba nic nie dolega.- Jack, możesz zejść tutaj do mnie? - poprosiłem.- Nie mam wolnej ręki.A potem, zgarbiony na tej brudnej podłodze i otoczony starymi kośćmi, dzierżąc wdłoni napełnioną po brzegi wodą obudowę latarki niczym Statua Wolności swoją pochodnię,zacząłem się śmiać.Czasami prawda jest po prostu tak oczywista, że nie sposób zachować powagi.XIIMoje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności na tyle, że dostrzegłem cień pełznącypo ścianie zbiornika - to był Jack, który schodził przodem po drabinie.Obudowa latarkiwibrowała mi w dłoni, słabo, ale wyraznie.Wyobraziłem sobie kobietę tonącą w ciasnejstalowej rurze i czym prędzej odpędziłem ten obraz.Za bardzo przypominał mi o tym, cospotkało Ilse, a potworzyca, którą uwięziłem, w niczym nie była podobna do mojej córki.- Uważaj, nie ma jednego stopnia - ostrzegłem Jacka.- Jeśli nie chcesz zostać tutaj nadole ze skręconym karkiem, to idz ostrożnie.- Nie mogę dziś umrzeć - odpowiedział słabym, drżącym, zmienionym nie dopoznania głosem.- Jutro mam randkę.- Gratuluję.- Dzięki.Przegapił złamany szczebel.Drabina szarpnęła się pod nim.Przez chwilę byłempewien, że spadnie, zwali się prosto na mnie, wytrąci mi latarkę, woda się wyleje, lalkawypadnie, a wtedy wszystko na nic.- Co się dzieje? - zawołał Wireman z góry.- Co się, kurwa, dzieje?Jack przywarł plecami do ściany, zaciskając palce na wystającym fragmenciekoralowca, który szczęśliwym trafem podsunął mu się pod rękę w ostatniej, decydującejchwili.Widziałem, jak jego noga spada niczym kafar na następny, nienaruszony szczebel.Rozległ się zdrowy trzask dartego materiału.- Kurna - szepnął Jack.- O kurna, kurwa, kurna.- Co się dzieje?! - wrzasnął Wireman.- Jack Cantori podarł sobie spodnie na dupie - odpowiedziałem.- Zamknij się teraz nachwilę.Jack, jesteś już prawie na dole.Wsadziłem ją do latarki, ale nie mam drugiej ręki i niemogę znalezć zakrętki.Musisz jej poszukać.Możesz po mnie deptać, tylko nie potrać latarki. Dasz radę?- Spo.Spoko.Jezu, Edgar, myślałem, że polecę prosto na twarz.- Ja też tak myślałem.Złaz już.Tylko powoli.Zszedł.Na samym dole najpierw nadepnął mi na udo - zabolało - a potem na pustąbutelkę po wodzie mineralnej, która zaskrzypiała przerazliwie.Potem trafił nogą na coś, copękło z wilgotnym trzaskiem, jak popsuty kapiszon.- Co to było, Edgar?! - Jack był dosłownie bliski łez.- Co to.?- Nic - przerwałem mu, chociaż byłem prawie pewien, że to czaszka Adie.Wnastępnej chwili Jack zahaczył biodrem o latarkę.Zimna woda pociekła mi po nadgarstku.Poczułem, jak coś obija się o metalową obudowę od wewnątrz, a w myślach ujrzałemprzerazliwe, czarnozielone oko - taki kolor ma woda w momencie, gdy zamiera ostatnieświatło.To oko przejrzało mój umysł, docierając spojrzeniem do jego najskrytszych głębin,gdzie gniew przekracza próg szału i popycha do morderstwa.Przejrzało mój umysł.a potemwgryzło się w niego.Tak jak, dajmy na to, kobieta odgryza kęs śliwki.Nigdy nie zapomnętego uczucia.- Uważaj, Jack.Oszczędne ruchy.Jak na miniaturowej łodzi podwodnej.Najostrożniej, jak tylko umiesz.- Zaczynam świrować, szefie.Mam klaustrofobię.- Oddychaj głęboko.Dasz sobie radę.Zaraz stąd wychodzimy.Masz może zapałki?Nie miał.Zapalniczki też nie.Jack Cantori nie odmawiał sobie sześciu piwek wsobotni wieczór, ale płuca miał czyste.Następstwem jego zdrowego trybu życia było długie,koszmarne oczekiwanie (Wireman mówi, że trwało góra cztery minuty, ale dla mnie to byłotrzydzieści, co najmniej trzydzieści).Jack raz po raz przyklękał, macał wśród porozrzucanychkości, wstawał, przesuwał się odrobinę, znów przyklękał i znów macał.A ja traciłem czuciew coraz bardziej zmęczonej ręce.Dłoń mi drętwiała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl