[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilku mieszkańców szwabskiego pochodzeniazniknęło bez rozgłosu w ciągu następnych miesięcy.Kiedywspomniałem o tym cesarskiemu skarbnikowi, wzruszyłramionami, a obecni w jego gabinecie warescy gwardziścizaczęli demonstracyjnie wyglądać za okno.Wraz z żoną wynajęliśmy pokoje na wschód od murówBlachernów, dzięki czemu mieliśmy łatwiejszy dostęp docałego miasta.Pałace wielce przypominają więzienia.Dalejcodziennie zabawialiśmy cesarską parę, ale występo-328 waliśmy również na miejskich placach, żeby nie wyjść zwprawy.Korzystając z pomocy życzliwego kupca, wysłaliśmy listdo Tessaloniki, do Grubego Bazylego.Miesiąc potem spo-strzegłem nieopierzonego młokosa w zabłoconym błaznimprzyodziewku, stojącego na jednej nodze i żonglującegotrzema piłkami.Co jeszcze niezwykłejsze, pod nogą miałsześciostopowe szczudło.Nazywał się Plossus.Był nowymabiturientem cechu i szybko poznał na wylot to rozległemiasto.Osiadł w pobliżu hipodromu i stał się wielkim fawo-rytem wszystkich fakcji.Kilka tygodni potem, gdy siedziałem na niskim murku,jedząc figi, usłyszałem zamieszanie.Pojawił się tłum dzie-ciarni.Zcigały się i tańczyły wokół zaprzężonego w parkękasztanowych osiołków wózka.Powoził karzeł.Wymyślał iwyzywał dzieci, ciskając zarazem pełne garście słodyczy.Przejeżdżając, zauważył mnie i lekko skłonił głowę.Nazywał się Riko i jego kwaśna mina szła w parze z nie-wyczerpaną pomysłowością w sypaniu obelgami.Muszęprzyznać, że nigdy wcześniej nie spotkałem równie obfitegozródła wyzwisk, i od pierwszego spotkania przypadł mi doserca.Kiedy przedstawiłem go na dworze, cesarz raz na niegospojrzał i dosłownie zabeczał z zachwytu.Riko przyswoiłsobie ten odgłos i z wielką radością powtarzał go przy wieluokazjach.Zastąpił mnie jako faworyt cesarza i byłem mu za to bar-dzo wdzięczny.Wolałem włóczyć się po ulicach i tawernach,zaglądać w mroczne zaułki, zawierać znajomości w najprze-dziwniejszych miejscach i hołubić moje zródła informacji.329 Jednego dnia zastalibyście mnie z Niketasem Choniatesem,rozprawiających o wydarzeniach w senacie, innego  biesia-dującego o północy z ojcem Izajaszem, wymieniających cie-kawe plotki i spekulacje.Cesarz udostępnił karłowi miniaturowy pałacyk Nika iPika.Zabraliśmy się na serio do sprzątnięcia domku.Agla-janabrała powietrza w płuca, wzięła kilka derek i zniknęła zRikiem w tunelu ewakuacyjnym.Wynieśli szczątki naszychmałych kamratów i nocą pochowaliśmy je potajemnie.Kilkadni potem uczyniliśmy to samo dla Dzyndzybołka.Nowy trubadur, bolończyk używający imienia Alfons, za-czął jezdzić trasą Tessalonika-Konstantynopol.Dzięki niemuWiola wreszcie mogła powiadomić dzieci, że żyje i ma siędobrze. Ale to nie znaczy, że bezpiecznie  powiedziała mi. Nigdy nie przyrzekałem ci bezpieczeństwa - przypo-mniałem jej. Zgadza się.Po kilku miesiącach Alfons wrócił z listami od Marka iCelii i Wiola czytała je w każdej wolnej chwili.Co nie znaczy, że mieliśmy ich wiele.To był nieustannywir występów i szpiegowania, manewrowania i od czasu doczasu uników.Z okazji noworocznych igrzysk zorganizowa-liśmy wyjątkowy zespołowy pokaz, na którego koniec naszapiątka  Riko, Plossus, Alfons, Aglaja i ja  stanęliśmy przedKathismą w pięciu rogach gigantycznego srebrnego penta-gramu.Na widowni była cała arystokracja Konstantynopola,senat, wszystkie rodzaje broni, fakcje i lud.Wszyscy widzieli pięcioro żonglujących błaznów.Ale330 w całym hipodromie tylko my słyszeliśmy początek tego nu-meru.- Za Ignacego - pierwszy odezwał się Alfons.- Za Demetriusza i Tyberiusza  powiedział Plossus, do-łączając do niego.- Za Nika i Pika - dodał Riko, wyrzucając wysoko nadgłowę maczugi.- Za Talię - rzekła Aglaja, gdyż my dwoje uznaliśmy, żecech nie musi wiedzieć, iż udało się jej ujść z życiem.- Za Dzyndzybołka - dokończyłem wyliczankę, w końcuprzygarniając drogiego druha do łona cechu.- Za cech!  krzyknęliśmy jak jeden błazen i maczugiprzelatywały przez środek, znacząc gwiazdzisty szlak, tak żeżadna z nich nie ominęła żadnego z nas.W ten sposób od-daliśmy hołd ich pamięci.Często rozmyślałem, dokąd się udała, jak się jej powiodło,ale nikt nigdy w Konstantynopolu nie ujrzał więcej Talii.Pory roku mijały, a my robiliśmy swoje.Pewnego dnia, tużpo letniej równonocy, wpadł do mnie Alfons i z twarząpozbawioną wszelkiego wyrazu podał mi mały zwój.Przeczytałem go z wielką przyjemnością, a gdy podniosłemwzrok, ujrzałem na twarzy kamrata szeroki uśmiech.- Powiadom innych - rzekłem.- Dziś wieczór uczcimyto u nas.Tego popołudnia umówiłem się z żoną.Kiedy zdarzała sięnam ta rzadka okazja, że oboje mieliśmy wolny czas,zwykliśmy się wałęsać po ulicach jak ciekawi podróżnicy,zwiedzając ciekawe miejsca.Ustaliliśmy spotkanie na szczy-331 cie kolumny Arkadiusza, aby stało się zadość życzeniu, które mojażona wyraziła drugiego dnia pobytu w mieście.Zrobiłem zakupy,zarzuciłem na ramię torbę i udałem się Mesę w górę Kserolofonu.Kolumna stała na gigantycznej bazie, a jej trzon tworzyły wydrążonebloki z wieloma okienkami po bokach, zapewniającymi rozmaitewidoki, gdy kręconymi schodkami wspinałeś się na szczyt.Zastałem ukochaną na samej górze.Patrzyła na morze, podczasgdy słońce staczało się w dół via Egnatia, ku Grecji, Rzymowi idalej.- Piękny widok, prawda? - powiedziała.- Tak  zgodziłem się z nią i uśmiechnęła się, gdy ujrzała, żepatrzę na nią, nie na zachód słońca.- Powraca wiele łodzi rybackich  zauważyła. Jutro po-winniśmy się najeść po uszy.- Zjemy potem.Mam dobre wieści.-Tak?Wyjąłem zwój i odczytałem go.Od ojca Geralda.Biorąc pod uwagę, że twój terminatorzostał przez cię poddany najrozmaitszym próbom i przeszedłje pomyślnie, a także w świede jego wcześniejszychznaczących dokonań oraz ze względu na jego wysokiej war-tości cechy charakteru, zdecydowano przyjąć go do gildii,przyznając pełne prawa członkowskie.Od tej pory miećbędzie rangę błazna i w obrębie gildii używać imienia.- Pozwól, że zgadnę - przerwała mi.- Klaudiusz.-Nie - powiedziałem.- Klaudia.Pozwolili ci działaćjako kobiecie.Gratulacje, ukochana.332 - Dziękuję, mistrzu.Czy dalej muszę tytułować cię mi-strzem?- Nigdy więcej.Coś ci przyniosłem.Podałem jej spory worek z miękkiej tkaniny.Sięgnęła doniego i wyjęła lutnię.- Zliczna! - wykrzyknęła i ucałowała mnie.Natychmiastją nastroiła i zaczęła grać.Ze swojej torby wyjąłem inny instrument, duży drewnianytrójkąt z różnej długości strunami.Ująłem parę miękkozakończonych pałeczek i uderzyłem nimi w struny.Rozległysię miłe dla ucha dzwięki.- Co to jest?  spytała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl