[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ponieważ wiedziałam, że to uczucie pochodzi z jej podświadomości, natychmiast opadłymnie wyrzuty sumienia, ponieważ naprawdę ją polubiłam.Dla Marie i dziadka Henriego byłozupełnie naturalne, że wsiadają ze mną do swego czterokonnego powozu i zabierają mnie nawycieczkę.Gdy tylko minęliśmy zachodnią bramę miasta, powóz przyspieszył, a ponieważ miał dobre amortyzatory, bez problemu dało się wytrzymać podskoki kół.Na prostej drodze woznicaod czasu do czasu strzelał z bata i wtedy jechaliśmy jeszcze szybciej.Poza murami miastarozciągała się niemal dziewicza przyroda.Przez otwarte okno powozu widziałam tu i ówdzieniewielką zagrodę, ale oznaki cywilizacji były rozsiane nader skąpo.W czasie jazdy dziadek Henri drzemał i ja też poczułam, że opadają mi powieki.W którymś momencie zasnęłam i pogrążyłam się w koszmarze: była noc, a ja biegłam, ściganaprzez mordercę pozbawionego twarzy.Biegłam i biegłam, ale nie mogłam przed nim uciec, choćbardzo wytężałam siły.Kark mnie swędział i palił coraz bardziej, morderca był tuż-tuż!W końcu obudziłam się zdyszana.Kark dalej mnie swędział, tak długo trzymał mnie tensen.Swędzenie nie chciało ustąpić, nie mijało też wrażenie, że ktoś mnie ściga, z obawąwyjrzałam więc przez okno, czy ktoś za nami nie jedzie.Ale nikogo nie było.Marie, któraczytała książkę, spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem. Wszystko w porządku, Anno? W jak najlepszym  oświadczyłam. Miałam tylko głupi sen. Mnie się to też często zdarza  przyznała. Nie dalej jak wczoraj w nocy śniło mi się,że wsiadłam do dziwnego, ogromnego, pustego w środku ptaka, który uniósł się w powietrzei pofrunął przez morza.Westchnęłam.U Marie wspomnienia z poprzedniego życia najwyrazniej mieszały się zesnami.Miałam nadzieję, że był to przynajmniej piękny sen.Chwilę potem dotarliśmy do celu.Lasek Buloński był właściwie dużym lasem, częściowoprzypominającym park.Zatrzymaliśmy się na polanie wypełnionej świergotem ptakówi podeszliśmy do niewielkiego, malowniczego jeziora.Tu i ówdzie spacerowali ludzie, którzywyglądali na dosyć nadzianych i miło spędzali czas z dala od smrodu miasta.Jakaś młoda parasiedziała na łodzi płynącej przez jezioro.Na brzegu szalał mały chłopiec z psem, pilnowanyprzez guwernantkę o surowym spojrzeniu.Marie rozłożyła koc na trawie, a woznica przyniósłkosz piknikowy, w którym znajdowały się zapasy przynajmniej dla sześciu osób, z dwiemabutelkami wina do wyboru.Ale do ugaszenia pragnienia mieliśmy jeszcze dzban świeżego sokuwiśniowego, bardzo smacznego.Rozsiedliśmy się wygodnie na kocu i urządziliśmy naprawdępiękny piknik.Jedliśmy świeży chleb i pyszne małe torciki i piliśmy do tego sok i wino.Przyjedzeniu rozmawialiśmy o tym i owym, między innymi o moim dzieciństwie we Frankfurcie,które poskładałam z prawdziwych i wymyślonych zdarzeń, starając się, by wszystko brzmiało niegroznie.Dobrze się czułam w towarzystwie ich obojga, niemal jak w domu  pewnie dlatego,że pochodziliśmy z tych samych czasów i rzeczywiście czuliśmy coś w rodzaju pokrewieństwadusz.Dziadek Henri po jedzeniu oparł się plecami o pień drzewa i uciął sobie drzemkę, podczasgdy Marie z powrotem zagłębiła się w lekturze  czytała opowieść o podróży odkrywczej dolegendarnego królestwa Azteków.Ja zaś postanowiłam rozprostować trochę nogi i przeszłam się wokół jeziora.Za skałąwielkości człowieka, w kształcie dziwacznej pięści, wskoczyłam na chwilę w krzaki za małąpotrzebą.Gdy kucałam tam z zadartymi spódnicami, poczułam nagłą zmianę.Zpiew ptakówucichł, lodowaty wiatr zdawał się przenikać gałęzie drzew i dosięgnął mnie w sposób, który miałw sobie coś niesamowitego  nie tylko owiał moją skórę, lecz przeszył mnie na wskroś, tak żezrobiło mi się zimno aż do samego środka.Wystraszona podniosłam się i wybiegłam zza skały.Rozglądając się w oszołomieniu, poczułam, że to wrażenie ustąpiło.Wszystko znów wyglądałonormalnie.Powietrze było ciepłe, jak zwykle latem, ptaki przekrzykiwały się radośnie.Pospiesznie wróciłam do Marie i dziadka Henriego, który tymczasem się obudził i spytał, czywszystko w porządku.Najwyrazniej było jeszcze widać po mnie ten wstrząs. Tak, wszystko dobrze  powiedziałam z roztargnieniem.Dziadek Henri wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek wysadzany drogimi kamieniamii postukał w wypukłe szkiełko. Już czas [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl