[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieopodal przykucnęła Chinka, miażdżąc zębami orzechy i karmiąc nimi dwójkęmalutkich dzieci.Zastanawiałam się, czemu wszyscy zachowują się tak biernie, skoro, jak czułam,powoli wciąga nas świat potępionych.Kostki palców poczerwieniały mi od wiatru, więc wsunęłam ręce do kieszeni.Wyczułammatrioszkę i wtedy wybuchnęłam płaczem. Nieco dalej slumsy ustąpiły miejsca portom i wioskom.Kobiety i mężczyzni unosilisłomkowe kapelusze i spoglądali na nas znad sieci rybackich i worków z ryżem.Dziesiątkisampanów podpłynęły do parowca jak karpie do kawałka chleba.Właściciele łodzi oferowali nampałeczki, kadzidła, bryłki węgla, jeden nawet wyciągnął swoją córkę.Z przerażenia oczy dzieckaniemal wyszły z orbit, ale mała nie walczyła z ojcem.Na jej widok rozbolał mnie siniak, ten, któryzrobiła mi matka podczas naszego ostatniego wieczoru w Harbinie.Ręka nadal była opuchnięta i sina.Ból przypomniał mi, z jaką siłą ściskała mnie matka, jakmyślałam, że dzięki temu uściskowi nigdy nas nie rozdzielą, że ona mnie nie puści.Dopiero gdy dotarliśmy do Bundu, mogłam zrozumieć opowieści o legendarnym bogactwiei urodzie Szanghaju.Powietrze było świeższe, port pełen łodzi motorowych, cumował tu też białyliniowiec oceaniczny, gotów do podróży.Z jego komina buchała para.Obok stała japońska łódzpatrolowa z ziejącą dziurą z boku i dziobem zanurzonym do połowy w wodzie.Z górnego pokładuparowca widziałam dumę Bundu, pięciogwiazdkowy hotel Cathay o wykuszowych oknach i zapartamentami na samej górze, oraz rząd riksz, które otaczały go niczym długa nić.Ze statku przeszliśmy do poczekalni na poziomie ulicy, gdzie otoczyła nas kolejna falaulicznych handlarzy.Ci sprzedawcy oferowali o wiele bardziej wyszukane towary niż ludzie nałodziach: złote amulety, figurki z kości słoniowej, kacze jaja.Jakiś staruszek wyciągnął zaksamitnego woreczka maleńkiego kryształowego konia i położył mi go na dłoni.Był oszlifowanyjak brylant, a jego ścianki lśniły w słońcu.Pomyślałam o lodowych rzezbach tworzonych przezRosjan w Harbini e, ale nie miałam pieniędzy, więc musiałam oddać figurkę handlarzowi.Pasażerowie witali się z krewny mi, większość odjeżdżała taksówkami lub w rikszach.Stałam samotni e w cichnącym gwarze, było mi niedobrze ze strachu, a moje spojrzeniewędrowało do każdego mężczyzny o zachodnich rysach w nadziei, że okaże się on przyjacielemBorysa.Amerykanie zainstalowali na ulicach ekrany, by puszczać kroniki filmowe z całego świata,pokazujące koniec wojny.Przyglądałam się ludziom radośnie tańczącym na ulicach, uśmiechniętym żołnierzomwracającym do domu, do swoich apetycznych żon, słuchałam przemów zadowolonychprezydentów i premierów.Wszystkie materiały opatrzono chińskimi napisami.Pomyślałam, że Ameryka usiłuje nas przekonać, że znowu będzie dobrze.Kronika skończyła się prezentacją krajów, organizacji i jednostek, które pomogły wyzwolić Chiny spod japońskiej okupacji.Brakowało jednej grupy: komunistów.Nagle wyrósł przede mną elegancko ubrany Chińczyk.Wręczył mi wizytówkę o złotychrogach, z moim imieniem i nazwiskiem wypisanymi wąskim i, niechlujnymi literami.Na widok mojego wahania oświadczył:- Wszystko w porządku, przysyła mnie pan Siergiej.Spotka się z tobą u siebie w domu.Na ulicy, z dala od wiatru znad rzeki, słońce przypiekało świat subtropikalnym skwarem.Setki Chińczyków kucało w rynsztokach, gotując pikantne rosołki albo oferując świecidełka.Między nimi uliczni handlarze popychali wózki z ryżem i drewnem.Służący pomógł mi wsiąść do rikszy i po chwili jechaliśmy ulicą pełną rowerów,brzęczących tramwajów i lśniących amerykańskich buicków i packardów.Odwróciłam głowę, żeby przyjrzeć się wspaniałym kolonialnym budynkom.Nigdywcześniej nie widziałam takiego miasta jak Szanghaj.Ulice za Bundem wyglądały jak labiryntyciasnych alejek pełnych domów połączonych sznurami, z których pranie zwisało niczym flagi.Ayse dzieci o wilgotnych oczach zerkały ciekawsko z pogrążonych w mroku progów.Nakażdym rogu stała budka z jedzeniem, wydobywał się z nich smród palonej gumy.Poczułam ulgę,kiedy zjełczałe powietrze ustąpiło miejsca aromatowi świeżo upieczonego chleba.Riksza przejechała pod łukowatym sklepieniem i wyłoniła się w oazie wybrukowanychkocimi łbami ulic, lamp art deco i sklepowych wystaw pełnych wyrobów cukierniczych i antków.Wjechaliśmy w uliczkę porośniętą z obu stron klonami i przystanęliśmy pod wysokimbłękitnym murem z betonu.Wbiłam wzrok w kawałki potłuczonego szkła zacementowanego naszczycie muru i drut kolczasty wokół gałęzi górujących nad nim drzew.Służący pomógł mi wysiąść z rikszy i nacisnął dzwonek przy furtce, którą po chwiliotworzyła starsza chińska służąca o bladej twarzy kontrastującej z czarną chińską suknią.Nieodpowiedziała na moje powitanie w dialekcie mandaryńskim Opuściła tylko wzrok i wprowadziłamnie na teren posiadłości.Na podwórzu dominował dwupiętrowy dom o błękitnych drzwiach i oknach, z szybkamiosadzonymi w szprosach.Kryte przejście łączyło go z parterowym budynkiem.Na widok wiszącejw oknie pościeli uznałam, że to kwatery służby.Służący wręczył moją torbę pokojówce i zniknął w niskim budynku.Ruszyłam za nią przezschludny trawnik, obok grządek rozkwitających krwistoczerwonych róż.Hol był przestronny, o turkusowych ścianach i kremowej terakocie.Moje kroki roznosiły się echem, podczas gdypokojówka stąpała całkiem bezszelestnie.Cisza w domu sprawił a, że poczułam się dziwnie odmieniona, jakbym przeszła w stan niebędący już życiem, ale i nie śmiercią.Na końcu holu widziałam pokój o czerwonych zasłonach,wyściełany perskimi dywanami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl