[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najrozsądniejbyło dojechać na dworzec Waterloo i dalej metrem do doków Woolwich.Stamtądmogłem już pójść pieszo.Nocą zerwał się rześki wiatr i przegnał gdzieś deszczowe chmury, toteż nadworze świeciło słońce, nadal jednak panował lekki chłód.Ruszyłem spacerkiem nastację metra Turnpike Lane i po chwili zaczęło mi się przejaśniać w głowie.Zmianapogody ucieszyła mnie też z innego powodu: rozdarty na szwie i ramieniu, pokrytybrązowymi plamami krwi z lewej strony kołnierzyka, mój szynel chwilowo padł na polu chwały.Miałem na sobie inny płaszcz, wyposażony w dość kieszeni, by pomieścićwszystkie moje drobiazgi - płowy trencz z zapinanym na guziki karczkiem, w którymczuję się jak okaz z instalacji muzealnej ilustrującej ewolucję prywatnego detektywa.Ponieważ wyruszyłem tak wcześnie, nie mogłem kupić taniego biletucałodobowego, wziąłem zatem zwykły.Nie wiedziałem, dokąd się udam z Kolektywu.Może do Paddington i Rosie Crusis? Zależało to od tego, czego siędowiem, i tropów, którymi będę mógł podążyć.Burbon mówił, że Dennis Peace był kiedyś gumową kaczką.W naszym żargonieoznaczało to tylko jedno: egzorcystę, który z przyczyn zawodowych zdecydował sięzamieszkać na wodzie, nie na suchym lądzie.Na pewnym etapie każdy z nas tegopróbował, choćby po to, by porządnie się wyspać - żaden duch nie może sięprzeprawić przez bieżącą wodę i choć raz możemy uspokoić upiorną wrażliwość, którautrzymuje nas w tym fachu.Jednak tylko specyficzny typ ludzi może tak żyć nadłuższą metę - ja sam zawsze czuję się jak zawieszony w foliowym worku, w którymmój oddech skrapla się na mnie niczym zimne poty. Kolektyw to pływająca wspólnota mieszkalna na Tamizie.Znają ją wszyscy wmoim świecie, wszyscy tam byli, nie oznacza to jednak, że można ją znalezć ot tak, nazawołanie - podobnie jak Oriflamma,  Kolektyw to ruchome święto.Gdy sięzastanowić, jest jeszcze coś, co je łączy, choć to jedynie przypadkowa, raczej luznawięz, w stylu  ile stopni oddalenia dzieli mnie od Kevina Bacona? , tyle że zamiastKevina Bacona należy podstawić  Peckhama Steinera.Steiner to jedna z nielicznych,barwnych legend naszego dyskretnego, zamkniętego fachu.Był egzorcystą, nimjeszcze weszło to w modę, co oznacza czasy sprzed pojawienia się mnóstwa zjaw iwidm w ciągu ostatniej dekady starego tysiąclecia, dzięki czemu fach takich jak ja stałsię jednym z kluczowych zawodów.Steiner, specjalizujący się w przepędzaniu duchówna zlecenie ludzi sławnych i bogatych, zyskał sobie sporą sławę (a przynajmniejniesławę), a także cholernie dużo kasy.Miała w tym swój udział pewna amerykańskadziedziczka, jeśli dobrze pamiętam: jej zmarli byli mężowie strasznie jej sięnaprzykrzali, dopóki Steiner nie odesłał ich wszystkich przed oblicze SąduOstatecznego.Z wdzięczności, po śmierci zostawiła mu większą część swojej fortuny.Dzieci ze wszystkich trzech małżeństw zaskarżyły testament i sprawa ciągnęła sięlatami, lecz, z tego, co mi wiadomo, nikomu nie udało się podważyć jego ważności.Wtym czasie Steiner wydał już trzy książki, podpisał umowę na film przedstawiającydzieje jego życia i wykupił pakiet kontrolny akcji ENSURE"!, firmy produkującej sprzęt do przepędzania duchów i artykuły konsumpcyjne.W wieku czterdziestusześciu lat przeszedł na emeryturę, bogatszy od Boga.Niestety, był też szalony jak całe stado Kapeluszników.Może owa niestabilnośćzawsze kryła się w jego umyśle, a może sprawiły to stresy związane z pracą i potężnadepresja, gdy odkrył, że ma dość pieniędzy, by móc zmienić samego siebie i światwedle własnych pragnień.Spójrzcie tylko, jak to wpłynęło na Michaela Jacksona.Spotkałem go raz - oczywiście Steinera, nie Jacksona - i był to przerażającywidok.Do tego czasu przeczytałem już parę jego książek i szanowałem (choćzdecydowanie nie polubiłem) chłodny, bystry umysł, który się w nich odzwierciedlał.Kiedy jednak z nim porozmawiałem, odniosłem wrażenie jakby ów umysł sięrozpłynął, a potem znów zastygł w zupełnie innym, niefunkcjonalnym kształcie.Działo się to na jakiejś dziwacznej imprezie w londyńskim hotelu, w którymodbywała się konferencja na temat  Perspektyw życia po śmierci.Jenna-JaneMulbridge, egzorcystka i akademiczka, która nauczyła mnie wielu przydatnychsztuczek, gdy miałem jeszcze mleko pod nosem, wymędziła dla mnie bilet i uparła się,żebym przyszedł - szansa na spotkanie Steinera przekonała mnie ostatecznie.Z tego, co wciąż pamiętam z naszej rozmowy, był już na dobrej drodze dozgorzkniałego, szalonego pustelnika, jako którego wszyscy go pamiętają.Mówił ożywych i martwych jak o dwóch armiach w polu; on sam pełnił rolę marszałkadowodzącego siłami ciepłokrwistych.Muszę też przyznać, że odpowiednio wyglądał:prosty jak strzała, nieugięty jak kamień, z krótko przystrzyżonymi siwymi włosami.Ajeśli Steiner miał się za generała, uważał najwyrazniej, że egzorcyści to jegonajwierniejsi żołnierze, elitarna jednostka wyszkolona do radzenia sobie zewszystkim, co mógł przeciw nam posłać wróg.Wróg? Z początku krążyłem wokółtematu, pewien, że kryje się w nim jakaś subtelność, której nie dostrzegam.Ale nie.- Umarli - oznajmił - i nieumarli.Ci, którzy chcą nas wytępić i odebrać namświat.Nawet wtedy, gdy bez cienia wątpliwości przeganiałem niespokojne duchy,wciąż nie postrzegałem sytuacji w taki sposób.Pomijając wszystko inne, wiodło towyłącznie w jedną stronę, ku bramie z napisem  porzućcie wszelką nadzieję.Próbując bez przekonania dalszych argumentów, spytałem Steinera, jak można toczyćwojnę, kiedy każda ofiara z naszej strony staje się rekrutem drugiej.- Co masz na myśli? - spytał, patrząc na mnie spod zmarszczonych brwi ponadkieliszkiem szampana, który ściskał dość mocno, by mnie zaniepokoić. Starałem się zebrać myśli.Nie do końca mi się udało, bo głównie skupiałem sięna poszukiwaniu drogi ucieczki - był to równie wielki zawód, jak odkrycie, że ZwiętyMikołaj śmierdzi Johnnym Walkerem, dlatego że to w istocie nasz tata ubrany wsztuczną brodę i czerwony płaszcz przeciwdeszczowy.- Chodzi mi o to, że my wszyscy umrzemy, panie Steiner.Jeśli zmarli takbardzo nienawidzą żywych, nie muszą z nami walczyć; wystarczy tylko poczekać.Wkońcu przecież wszyscy odchodzimy tą samą drogą, prawda? Jeśli życie to armia,każdy wcześniej czy pózniej dezerteru.Spojrzenie Steinera skutecznie mnie uciszyło.Patrząc w owe obłąkane,bezkompromisowe tęczówki, doskonale pojmowałem, że gdybyśmy faktycznie znalezlisię w strefie wojny, kazałby mnie zastrzelić na miejscu za wspomaganie wroga.Ponieważ jednak działo się to na przyjęciu, nie miał tej możliwości i wyraznierozważał w myślach alternatywy.- W takim razie spierdalaj i sam się zabij - warknął w końcu.Potem odwrócił się i odszedł, roztrącając na boki kilka wielkich, znanychosobistości, które zebrały się, by się z nim pokazać i sfotografować.Od tego czasu społeczność łowców duchów z nieodmienną fascynacjąobserwowała kolejne etapy staczania się Steinera.Stopniowo przestał w sobie widziećjedynie generała i głównodowodzącego i coraz święciej wierzył, że stanowi ważny cel [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl