[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W jednej chwili program nadał sens całemu trudowi.Pojawiło się nazwisko.Skojarzenie, na które ludzie nie wpadliby prawdopodobnie po wielu tygodniach, a może nawet miesiącach.I nie było to byle jakie nazwisko.Guilhem chwycił za telefon.Musiał natychmiast ostrzec Ludivine.Właśnie pędziła prosto w jego sidła.Ale Guilhem nie zdążył.Pułkownik Jihan wpadł do pokoju jak wicher.– Gdzie porucznik Dabo?– Segnon? W drodze, z Ludivine… A co się stało?Jihan potwornie się pocił, pogoda ducha, której niemal nigdy nie tracił, zniknęła bez śladu.Nie trzeba było być geniuszem, żeby zrozumieć, że wydarzyło się coś strasznego.– Przed chwilą poinformowano mnie o zaginięciu autokaru z czterdzieściorgiem dzieci, a rowerzysta odnalazł zwłoki dwóch osób, prawdopodobnie opiekunów.Czekam na potwierdzenie.– Prowadzimy tę sprawę?– Pośrednio.Ponieważ uprowadzone dzieci to uczniowie szkoły De Brousse’a w naszym rewirze, poproszono nas o zajęcie się tym.Dyrektorka szkoły przekazała mi listę dzieci i opiekunów wycieczki.Są na niej nazwiska żony i dzieci Segnona.Komendant i ja dokładnie przejrzeliśmy tę listę i wydaje się, że nie było tam dzieci innych żandarmów.Chcę go tu ściągnąć możliwie szybko, zanim się o tym dowie.Nie mogę pozwolić, żeby mierzący metr dziewięćdziesiąt pięć, wściekły i zrozpaczony żołnierz biegał po ulicy z bronią za pasem.Jihan podniósł słuchawkę telefonu Segnona.– Znasz jego numer komórkowy?50Nieoznakowany peugeot żandarmerii mijał Roissy, kiedy Segnon odebrał telefon.Bez słowa słuchał władczego głosu, a Ludivine widziała, jak twarz jej partnera zmienia się, odzwierciedlając silne napięcie.– Co się stało? – szepnęła.Segnon nie zgodził się, żeby prowadziła po tym, co profesor Colson powiedział o potencjalnych, długofalowych skutkach podanych jej narkotyków.– To Jihan – szepnął, zasłaniając palcem mikrofon.– Kazał mi niezwłocznie wracać do koszar.– Dlaczego?– Nie wiem, nie chciał mi nic powiedzieć.Segnon wciąż słuchał, przez chwilę pertraktował, ale w końcu uległ.– Tak jest, panie pułkowniku.Zawracamy.I już miał się rozłączyć, kiedy pułkownik dodał, że Guilhem chce z nimi rozmawiać.Ludivine, która i tak trzymała ucho tuż przy telefonie, skinęła głową, żeby go jej podał:– Daj, może ja z niego wycisnę, o co chodzi.Guilhem?– Czekaj – usłyszała głos kolegi.– No dobra, Jihan wyszedł.– Co do diabła? Dlaczego mamy zawracać?– Tego nie mogę ci powiedzieć przez telefon, to nie takie proste.Ale pospieszcie się.– Złapaliście podejrzanego?I od razu poczuła szybsze bicie serca.– Nie, to nie ma z tym nic wspólnego.Po prostu wracajcie.– Guilhem, nie chcę, żeby nas wykołowali, jeśli to jakaś kretyńska decyzja polityczna, wymierzona w SR…– Powtarzam, nie kombinuj.Poznała po jego głosie, że stało się coś złego, i natychmiast przyszło jej do głowy, że komórka 666 została rozwiązana, a całą ich pracę oddadzą innym, liczniejszym, ze służb bliższych rządowi, które łatwiej kontrolować.– Ale mam też dobrą wiadomość – dodał Guilhem.– Chyba znalazłem powiązanie między socjopatami, którzy robią ten bajzel.– Co? I dopiero teraz mi o tym mówisz?– Nie nakręcaj się, muszę to jeszcze sprawdzić, to może być jakiś błąd danych, ale mam nazwisko, które łączy Saint-Martin-du-Tertre z pewnym szpitalem psychiatrycznym pod Lille, gdzie niedawno Michał Balenski spędził dłuższy czas.– Kto to?– Doktor Serge Brussin.O kurwa, Brussin, znowu to nazwisko…Czy prawo serii naprawdę istnieje? Po Gercie Brussinie, tamtym fanatyku, diaboliczny Serge Brussin.Trochę tego za wiele jak na niespełna dwa lata, a właściwie – za dużo Brussinów na całe życie.– Jesteś tego pewien?– Nie, już mówiłem, że muszę sprawdzić, czy to nie jakaś pomyłka, to się zdarza, ale system od razu go wyrzucił.Wprowadzałem listę pracowników kliniki, którą zostawiliście, i ledwie wpisałem nazwisko Brussin, a Analyst Notebook wyrzucił go jako figurującego już na liście lekarzy z kliniki pod Lille.Tamtą listę przekazali nam śledczy z Lille, kiedy badali przeszłość Balenskiego.Zbyt dużo tego było jak na zwyczajny zbieg okoliczności.Oczywiście ewentualna pomyłka we wprowadzaniu pozostawała możliwa, to się czasami zdarzało, jednak Ludivine czuła, że tym razem są na dobrej drodze.Lekarz, tak jak powiedział Malumont.Zapamiętała tego opryskliwego, pewnego siebie człowieka.Dość wysoki, wyglądał na wysportowanego.Przypominała sobie uścisk jego dłoni – tchórzliwe dotknięcie palców, jakby unikał kontaktu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl