[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odwrócił się.— Rewolwer jest w moim posiadaniu — podjął, wyciągając go do połowy z kieszeni.—Znalazłem go dziś znowu w szufladzie nocnego stolika.Blore przystanął nieruchomo na progu.Jego twarz zmieniła się.Philip to spostrzegł.— Niech pan nie będzie głupcem! Nie mam zamiaru strzelać do pana! Jeśli pan woli.niech pan wróci i zabarykaduje się w swoim pokoju.Mam zamiar rozprawić się z Armstrongiem.Spojrzał na księżyc.Blore po chwili wahania podążył za nim.Pomyślał: „Muszę go o to zapytać, ale później”.Ostatecznie nieraz dawał sobie radę z uzbrojonymi złoczyńcami.Można mu było zarzucić wszystko, ale nie brak odwagi.W razie niebezpieczeństwa odważnie szedł do ataku.Nie bałsię nigdy niczego określonego, czuł się tylko nieswojo wobec zjawisk, których nie mógł objąć rozumem.VIVera, która miała czekać na dalszy bieg wypadków, wstała i ubrała się.Parę razy spojrzała na drzwi.Robiły wrażenie solidnych.Były zamknięte na klucz i zasuwkę, klamkę podpierało masywne krzesło dębowe.Drzwi nie mogły zostać otworzone siłą.A już w żadnym razie przez Armstronga.Nie byłpotężnej budowy fizycznej.Gdyby Armstrong chciał popełnić morderstwo, na pewno uciekłby się do podstępu.Zastanawiała się, jakich sposobów mógłby użyć.Mógłby, jak przypuszczał Lombard, powiedzieć jej, że jeden z pozostałych dwóch mężczyzn nie żyje.Albo udawałby, że jest śmiertelnie ranny i przywlókł się pod jej drzwi.Były jeszcze inne możliwości.Mógł ją na przykład zaalarmować, że dom się pali… Mało tego… mógł go naprawdę podpalić… Tak, to możliwe.Najpierw wywabi dwóch mężczyzn z domu, a potem — przygotowawszy bańkę z benzyną — podpali dom.A ona jak idiotka będzie siedzieć zabarykadowana w swoim pokoju, aż będzie za późno.Podeszła do okna.Ostatecznie sytuacja nie wyglądała najgorzej.W razie czego można by wyskoczyć.Upadnie, ale pod oknem jest grządka z kwiatami.Usiadła, otworzyła swój dziennik i zaczęła pisać, porządnie, wyraźnie.Jakoś trzeba zapełnić czas.Nagle znieruchomiała.Usłyszała brzęk szkła.Wydawało się jej.że ktoś rozbił szybę.Dźwięk dochodził z dołu.Nasłuchiwała, lecz hałas się nie powtórzył.Słyszała albo wydawało się, że słyszy, ciche stąpania, trzeszczenie schodów, ale to wszystko było tak niewyraźne, że doszła do wniosku, podobnie jak poprzednio Blore, iż to wytwór jej wyobraźni.Ale teraz z pewnością usłyszała kroki na dole, odgłos rozmowy.Ktoś zdecydowanie szedłpo schodach, otwierał i zamykał drzwi, chodził po poddaszu.Stamtąd też dobiegł ją hałas.Wreszcie kroki rozległy się na korytarzu.Poznała głos Lombarda.— Vero, czy wszystko w porządku?— Tak.Co się stało? Blore zapytał:— Czy zechce nas pani wpuścić do środka?Vera otworzyła drzwi.Obydwaj mężczyźni głęboko oddychali.Buty i nogawki spodni mieli przemoczone.Vera powtórzyła:— No i co się stało?— Armstrong znikł… — odrzekł Lombard.VII— Co takiego?— Ulotnił się elegancko z wyspy — stwierdził Lombard.— Ulotnił się… — dodał Blore.— To właściwe określenie.Znikł jak za zaklęciem.Vera rzekła niecierpliwie:— To nonsens.Po prostu się gdzieś schował.— Nie, nie schował się — odrzekł Blore.— Może mi pani wierzyć, na tej wyspie nie ma kryjówek.Jest goła jak dłoń! Księżyc świeci.Jest prawie tak jasno jak w dzień.A mimo to nie mogliśmy go znaleźć.— Skrył się gdzieś w domu — odparła Vera.— Pomyśleliśmy o tym — mówił Blore.— Przeszukaliśmy dom także.Musiała nas pani słyszeć.Nie ma go tu, mogę panią zapewnić.Ulotnił się, znikł, wsiąkł…— Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała Vera z powątpiewaniem.— A jednak, moja droga, to prawda — dodał Lombard.Zastanawiał się chwilę.— I wie pani, szyba w pokoju jadalnym została rozbita, a poza tym… na stole znajdują się już tylko trzy figurki.ROZDZIAŁ PIĘTNASTYITrzy osoby siedziały w kuchni przy śniadaniu.Na dworze świeciło słońce, byt ładny dzień, burza minęła.Ze zmianą pogody nastąpiła również zmiana samopoczucia uwięzionych na wyspie.Czuli się jak obudzeni z koszmarnego snu.Niebezpieczeństwo istniało jeszcze, ale to już było niebezpieczeństwo przy świetle dziennym.Obezwładniająca atmosfera strachu, która przytłaczała ich, gdy burza szalała na dworze, teraz minęła.— Spróbujemy za pomocą lustra nadawać sygnały świetlne z najwyższego punktu wyspy— powiedział Lombard.— Chyba ktoś z brzegu domyśli się, iż są to sygnały SOS.Wieczorem możemy zapalić ognisko.Mamy jednak mało drzewa, a poza tym mogliby tam przypuszczać, że odbywa się u nas jakiś festyn z tańcami i lampionami.— Na pewno — rzekła Vera — ktoś potrafi odczytać alfabet Morse’a.A wtedy przybędą, by nas stąd zabrać.Na długo przed wieczorem.Lombard spojrzał na morze.— Wypogodziło się, ale fala jest jeszcze wysoka.Nie będą tu mogli dziś przypłynąć.— Jeszcze jedna noc na wyspie! —zawołała Vera.Lombard wzruszył ramionami.— Nic na to nie poradzimy.Jeżeli potrafimy przetrwać jeszcze dwadzieścia cztery godziny, wszystko będzie w porządku.Blore przełknął ślinę.— Lepiej wyjaśnijmy obecną sytuację [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl