[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rzucił się pędem wstronę ulicy, lecz widząc zamieszanie przy wylocie pasażu, domyślił się, że ktoś biegnie wjego kierunku.Szarpnął klamkę drzwi po prawej - były zamknięte.Sprawdził drzwi po lewej - tosamo.Zwiadomy upływającego czasu popędził w górę schodami, jednocześnie składając nóż ichowając go do obszernej kieszeni spodni, obok pistoletu.Stukając butami na schodach, wbiegł na samą górę, przekręcił klamkę i jęknął - tedrzwi też były zamknięte na klucz.Zza zamkniętego okna obok nich usłyszał rozmowę dwóch kobiet.Umilkły, gdyzabębnił w drzwi.- Wpuśćcie mnie! To sprawa życia i śmierci!W pasażu na dole zadudniły kroki.Spojrzał tam, czując, jak zamiera mu serce.32.- Na środku ulicy! Południowa strona!Zgodnie z instrukcjami, które otrzymywał przez słuchawkę w uchu, Cavanaughlawirował w tłumie na Fulton Street.Gdy dotarł do pasażu, usłyszał:- Właśnie tam weszli! Wsparcie jest w drodze!- Nie mam czasu!Trzymając się pod ścianą, wyciągnął pistolet i nastawił uszu.Mimo hałaśliwychdemonstrantów za plecami odniósł wrażenie, że z metalowych schodów dobiega echokroków.Próbując zwolnić łomotanie serca, zaczerpnął powietrza do płuc, nie wypuszczając goodliczył - jeden, dwa, trzy - wypuścił je ustami - jeden, dwa, trzy - wciągnął powietrze nosem- jeden, dwa, trzy.Wskoczył w światło bramy, celując wzdłuż długiego ceglanego pasażu, iujrzał nogi mężczyzny wchodzącego po schodach.Przy najniższym stopniu leżały zalanekrwią zwłoki.Ze schodów sfrunęła zakrwawiona koszula.Cały czas celując z pistoletu, posuwał się wolno pasażem, krok za krokiem, pewniestawiając nogi, żeby nie stracić równowagi.Był już przy schodach, gdy z góry doleciałostukanie do drzwi.Nie zwracając uwagi na zwłoki u swoich stóp, wycelował w górę.Carl.Zaskoczenie na jego twarzy szybko minęło, zastąpił je uśmiech.- No, no.- Uśmiech był coraz szerszy.- Jak leci, Aaronie?- Bywało lepiej.- Cavanaugh mocniej położył palec na spuście.- Właśnie, ja też mam kiepski dzień.- Pod mięśniami na chudej klatce piersiowejCarla rysowały się żebra.Jego twarz ociekała wodą.Uniósł mokre, muskularne ramiona,jakby się poddawał.- Kopę lat, Aaronie.Albo łykasz tony witamin, albo małżeństwo ci służy.Nic a nic się nie postarzałeś.- Ty też wcale się nie zmieniłeś, to akurat nie ulega wątpliwości.Opanowanie wciążsprawia ci problemy.- No cóż, on wystąpił przeciwko mnie.Wiem, że ciebie akurat nielojalność niemartwi, ale mnie doprowadza do szewskiej pasji.- Podobnie jak wiele innych rzeczy.- Tylko ludzie, którzy podstępnie udawali moich przyjaciół, choć tak naprawdę byliwrogami.- Zejdz ze schodów, Carl.- Nic z tego.- Powoli.Ostrożnie.- A co zrobisz, jeżeli ci powiem: Wal się.Zastrzelisz mnie?- Tak.Cavanaugh zmarszczył czoło, gdy na szczycie schodów rozległy się czyjeś głosy.- Nie dzisiaj, stary kumplu.Otworzyły się drzwi.Zanim Cavanaugh zdążył wystrzelić, Carl zniknął w budynku.Cavanaugh popędził po schodach, lecz metalowe drzwi już się zatrzasnęły.Szarpnął za klamkę.Zamknięte na klucz.Załomotał.Za drzwiami padły strzały.Carl wiedział, że z pistoletu ich nie przestrzeli, a zatem kule przeznaczone były dlakogoś innego - tego, kto mu otworzył.Cavanaugh odniósł wrażenie, że słyszy tupot kroków wkorytarzu.- Jest w budynku, na pierwszym piętrze! - rzucił do mikrofonu pod szyją.Usłyszałzapewnienie:- Zamkniemy Fulton i sąsiednią ulicę!Słysząc głośny hałas, Cavanaugh odwrócił się i spojrzał w dół.Pasażem biegło sześciu agentów.Ale on widział tylko Jamie.- Uciekł tamtędy! - krzyknął do nich.Na szczycie schodów ujrzał donice z kwiatami,chwycił jedną i cisnął nią w okno obok drzwi.Pewny, że Carl nie został na miejscu, sięgnąłprzez zbitą szybę, otworzył zamek i podniósł okno.Na dłoni poczuł chłód klimatyzacji.Podczas gdy Jamie i agenci wbiegali na schody, zajrzał przez okno, zlustrowałwzrokiem biuro, uznał, że musi zaryzykować i wczołgał się do środka.Na podłodze leżałydwie zakrwawione kobiety.- Potrzebna karetka! - krzyknął do mikrofonu w klapie.Szybko otworzył drzwi.Jamie i agenci wpadli do środka i stanęli w miejscu na widok postrzelonych kobiet.Jeden z agentów ukląkł, próbując udzielić im pomocy, a Cavanaugh i pozostali pobieglikorytarzem.W biurze zza biurka wyjrzał chowający się tam mężczyzna.W innym pokoju drugimężczyzna leżał na podłodze.Krwawił.Przy biurku w rogu poczekalni Cavanaugh zastał roztrzęsioną recepcjonistkę.Szklane drzwi prowadziły stamtąd do wind i na schody.- Nasi ludzie czekają na ulicy pod domem! Nie wywinie się! - zawołał jeden zagentów.Z wyciągniętym pistoletem przebiegł obok Cavanaugha i popędził schodami w dół;jego koledzy zbiegli za nim.Cavanaugh i Jamie zostali na miejscu.- Co jest nad nami? - zapytał Cavanaugh rozedrganą recepcjonistkę.Otworzyła usta, ale nie wydobyła głosu.- Nic już pani nie grozi - zapewniła ją Jamie.- Co jest nad nami?- Inne biura.- I?- Ogród na dachu.33.Za trzy minuty dziesiąta.Jeden z rekrutów Carla stał pod ścianą, patrząc na mijających go ludzi.Niecierpliwie sprawdził godzinę na zegarku, podniósł głowę i zobaczył przed sobądwóch mężczyzn z wycelowanymi w niego pistoletami.- Ręce do góry!- Odwróć się! Pod ścianę! - krzyknął inny agent na kolejnego z ludzi Carlaustawionego przecznicę dalej.- Jay, ściągnij mu plecak!- Chyba można bezpiecznie zdjąć mu plecak! - krzyknął agent do swojego partneratrzy przecznice dalej.- Jeśli to bomba, nie ma ręcznego detonatora.Inaczej już sam by sięwysadził.Ktoś w tłumie usłyszał jego słowa.- Bomba?!- Gdzie?- Bomba!- Spadamy!- Ręce z daleka od plecaka! - krzyknął agent.A kiedy człowiek Carla wyciągnął pistolet, agent wpakował mu kulkę w łeb
[ Pobierz całość w formacie PDF ]