[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tym staniebarka nie przepłynie ani jednego kabla17, natychmiast zatonie. To trudno, nie ma rady.Ale od dziś musimy się mieć na baczności  westchnąłBrent.Opinia jego przyjęta została przez młodych członków załogi z wyraznymniedowierzaniem.Lekceważąc całą sytuację popierali zdanie Harego, że ten karabin to jedynabroń palna całego szczepu.Niektórzy z nich wątpili nawet, czy istnieje w okolicy jakiśszczep; jako argument podawali, iż nie ma tu warunków dla osiedlenia się szczepu, gdyż terenna znacznej przestrzeni jest gęsto porośnięty lasem.Ale w ciągu jeszcze tej samej doby musieli przyznać rację pułkownikowi.Właśnie DickStanton z Fredem Harperem gotowali smołę, gdy kula karabinowa przeleciała między nimii zaryła się w piasek.Obaj chłopcy zachowali się bardzo rozsądnie: padli na ziemię kryjąc sięza kawałkiem kłody drzewa, które służyło im do produkcji desek.Początkowo pracującyna barce ludzie nie zorientowali się, co zaszło, toteż następna, w ślad za pierwszym strzałemsalwa zraniła dwóch członków załogi, na szczęście lekko.Aowcy głów zdołali obsadzićodległą o dwieście kroków od brzegu kępę drzew mangrowych i strzelali stamtąd dosyćcelnie. Do wody!  zakomenderował Brent.Wszyscy z załogi wraz z obu rannymi natychmiast wykonali rozkaz.Znalezli się ażpo szyję w wodzie, dobrze ukryci za wysokim brzegiem rzeczułki.Teraz kule przelatywałynad ich głowami, padały w morze lub dudniły po starych deskach nieszczęsnej barki. Ci hultaje gotowi nam jeszcze łódz rozwalić!  irytował się White.Tymczasem Harry wypytywał kolegów, w którym miejscu na brzegu złożyli skrzynkęz granatami zapalającymi. To dobra myśl, Harry  zainteresował się Brent usłyszawszy jego pytanie.Ten lasek,z którego strzelają, jest dosyć odosobniony, więc też nie pozostaje nam chyba nic innego,skoro chcemy ich stamtąd wykurzyć.Wraz z Harrym i jeszcze dwoma chłopcami wsiadł do dingi.Pod osłoną wysokiegobrzegu rzeczki dotarli do morza, skręcili wzdłuż zatoki.Wiosłując schylali się tak nisko, bystrzelający z lasu nie mogli ich zauważyć.Tak dotarli do bardzo wysokiego, stromego brzegu,który od strony lasu krył ich całkowicie.Cała droga nie trwała dłużej jak dziesięć minut; dalejjednakże akcja rozwijała się już w powolniejszym tempie.Od samego brzegu rosła tu gęsta, wysoka trawa, tak że z dingi na ląd wydostali sięniepostrzeżenie.Potem zaczęli czołgać się wśród trawy aż do miejsca, gdzie leżała skrzynkaz granatami.Tę część drogi odbywali bardzo powoli  najmniejszy ruch trawy nie powinien zwrócić uwagi nieprzyjaciół.A tymczasem w obozowisku ostrzeliwanie barki i dwóchkryjących się koło ognia ludzi trwało w dalszym ciągu.Czołganie się przez trawę miało jeszcze drugą nieprzyjemną stronę.Harrego dwukrotnieuciął skorpion tak, że ręka spuchła mu porządnie.Terry Ronney nagle aż syknął z bólu;zauważył u siebie na nodze potężną, na stopę długą pijawkę. Iii.taka tam stonoga  skrzywił się z gniewem Harry, gdy Terry skarżył mu sięna ból. A co ja mam mówić?.Dwa razy dostałem od skorpiona, a ręka pali mnie jakogień.Możesz z całym spokojem taszczyć tę pijawkę ze sobą.Jak będzie czas, to cię od niejuwolnimy.Do skrzynki z granatami i materiałami wybuchowymi dotarli właśnie w chwili, gdy łowcygłów  rozzuchwaleni faktem, że na ich strzały nikt nie odpowiada  zdecydowali podjąćatak.Z piekielnym wrzaskiem wypadli z lasu w sile jakichś stu ludzi rozmaicie uzbrojonych:większa grupa skierowała się ku barce, mniejsza pędziła ku dwom chłopcom leżącymw trawie. Tam leży Dick Stanton z Fredem Harperem!  krzyknął Harry.Odsunąwszy skrzynkę z granatami zapalającymi szybko czegoś szukał.Ponapychałw kieszenie małe granaty w kształcie gruszek i nie oglądając się na kolegów biegiem ruszyłza pędzącą w stronę chłopców grupą.Aowcy głów byli bliżej celu niż biegnący za nimi Harry,ale przyjaciel Dicka nie zwracał na to uwagi.Przy pomocy swych długich nóg starał sięnadrobić odległość dzielącą go od mieszkańców Borneo  resztę drogi musiał już wykonaćgranat.Tymczasem łowcy głów zatrzymali się na trzydzieści kroków przed słabozasłoniętymi chłopakami i zasypali ich gradem oszczepów.Chociaż mierzyli dobrze,większość oszczepów przeleciała górą, nie czyniąc obu chłopcom większej szkody.Jedenz nich tylko zranił Freda w ramię, grot drugiego zdarł Dickowi kawałek skóry z czoła.Alekrew popłynęła strumieniem przesłaniając mu oczy czerwoną zasłoną tak szczelnie, żeprzestał widzieć, co się koło niego dzieje.Nagle uszu jego doleciał huk pękającego granatu,potem okrzyki boleści wśród tubylców, szybkie wystrzały kilku naraz pistoletów i znowugłośne wrzaski. Patrz, patrz!  wołał w uniesieniu Fred Harper.Przytrzymawszy ręką krwawiącą ranę Dick otarł oczy i spojrzał na plac boju.Grupa, któraich atakowała, zniknęła już w lesie, zostawiając w trawie kilka nieruchomych ciał.W śladza tamtymi uciekały i siły główne, także już trochę przerzedzone.Aż do lasu ścigały ichstrzały pistoletowe grupy White a.A tymczasem Brent, Harry, Ronney i Wilkinson biegliw równej z tubylcami linii, tylko nieco z boku.Trzymali w rękach czarne, kuliste przedmioty,w których Dick domyślił się granatów ręcznych. Harry ciska te gruszki jak cyrkowiec  chwalił Fred starego wygę. Gdyby nie to,że rzucił ich już parę w tych rzezimieszków, byliby nas roznieśli w strzępy!Dick nie zareagował na te hymny pochwalne pod adresem przyjaciela.W wielkimskupieniu obserwował, co dalej zrobi Brent.W pewnej chwili podniósł się nawet do połowyciała i już chciał biec tamtym na pomoc, ale Fred szybko ściągnął go na ziemię  szczęśliwiena czas, bo właśnie dwie lub trzy kule z lasu przeleciały nad jego głową.Na rozkaz pułkownika oddział zatrzymał się na jakieś sto stóp przed lasem, z któregowłaśnie padły strzały.W las poleciały granaty, ludzie szybko padli na ziemię.Ciemne, kulisteprzedmioty śmignęły nisko nad ziemią.Zanim jeszcze spadły na rosnące na skraju lasuzarośla, strzeliły z nich jasne, żółte płomienie. Granaty zapalające!  wykrztusił Dick. No tak!  potwierdził kolega. Spójrz, jak świetnie ogień chwycił!Zarośla paliły się jasnym płomieniem, który szybko przenosił się na drzewa.Strzelaninaucichła; z lasu dobiegały tylko okrzyki przerażenia zmykających tubylców.W pewnym momencie Brent obawiał się, że zechcą może szukać ucieczki przed ogniem na brzegu zatoki,ale widocznie łowcy głów woleli uciekać w głąb lądu.Pożar trwał jeszcze dobrą godzinę, ponieważ jednak nie było ani odrobiny wiatru, więcnie przeniósł się na dalsze partie lasu.Skończyło się na spaleniu niewielkiego lasku,w którym ukrywali się napastnicy: pozostał z niego tylko szary popiół i sterczącegdzieniegdzie resztki pni i grubszych gałęzi  niby obdarte z ciała szkielety.XVIIIATAKUtarczka z tubylcami ogromnie przygnębiła Brenta [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl