[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie - bąknął byczek i zwiesił smętnie głowę.- Czemu?- Mieli argument przetargowy.- Jaki?- Siekierę.Rozeszliśmy się po pokojach.I znów nikt o nic nie pytał.A następnego dnia BodekJagmin ponoć wskoczył do jeziora w tym samym miejscu, gdzie z Tadzikiem Piskoremkamieniowali ocelota.W ubraniu, tak jak stał.Nie był całkiem nietrzezwy.Nie umiał teżpływać.Tadeusz wyciągnął go z wody w ostatniej chwili.*Spoza wysokich, soczystych traw, wyrastających tu i ówdzie krzaczków ostu isamosiejek zbóż nie było widać świata.Jeżeli już, to tylko korony drzew pobliskiego lasu,delikatnie kołysane przez wiatr, dzięki czemu żeglarze wiedzieli, czy dziś będą moglipopływać, czy od razu wyznaczyć kurs na najbliższą tawernę.Poprzez świeże zdzbła trawyprześwitywała czasami koszulka leżącego obok kolegi bądz jego naga skóra.Jeżeli niebo byłobłękitne albo gdy powoli żeglowały po nim białe, pierzaste obłoki, nie trzeba było niczegowięcej.Mieliśmy swoją ulubioną łączkę.Chyba każdy ją miał w czasach licealnych.Każdaszkoła czy klasa, nawet pojedynczy uczniowie.Z reguły znajdowała się ona, łączka znaczy, wniedalekim sąsiedztwie budynków szkolnych.Każda ze szkół średnich, które w tym czasieistniały w naszym mieście, miała taki skrawek zieleni, gdzie młodzi ludzie mogli złapaćoddech (albo wręcz przeciwnie - zdławić go w sobie, skrócić, spłycić przy pomocy głębokiego sztachnięcia się mocnym lub popularesem).Jedno z liceów, to najstarsze w mieście, miało zatem sympatyczny skwerek w środkumiasta i jakieś ogrody na tyłach szkoły, inne duży park wraz z miejskim stadionem, a jeszczeinne.cmentarz.My mieliśmy swoją łączkę, a także las i jezioro.Wszystko jak nasielankowym obrazku, wiszącym w jednej z sal klubu garnizonowego albo żołnierskiejkantyny.Obok, za płotem z drutu kolczastego z tabliczkami ZAKAZ FOTOGRAFOWANIAznajdowały się jakieś tajemnicze, kryte darnią i najeżone przypominającymi wielkie dzidyodgromnikami magazyny wojskowe.Po drugiej stronie zaś pracownicze działki zprowizorycznymi drewnianymi altankami.- Panowie, dzisiaj łączka - mówił na początku zajęć wychowania fizycznego profesorDuży i już wiedzieliśmy, że wiosna nadeszła.Był wysoki ten nasz pan od fikołków, nawet bardzo.Mieliśmy kiedyś ubaw po pachy,jak stanęli obok siebie, ramię w ramię: on i nasz kapitan Karżyński.No i dystans miał, jakchyba żaden z belfrów, do nas i całego trzęsącego się otoczenia.Potrafił z kamienną twarząpodać temat lekcji  Zabawy na śniegu i ze śniegiem , a potem przyglądać się, jak naparzamysię śnieżkami czy lepimy bałwana, któremu ktoś od razu robi naramienniki z czteremagwiazdkami.Na łączce jednak nie zawsze było tak słodko, bo zazwyczaj plenerowe zajęciawychowania fizycznego nie polegały na tym, że swobodnie sobie biegaliśmy po tych łanachzielonych i w najlepsze kopaliśmy gałę.Nie.Zazwyczaj po krótkiej rozgrzewce czekało naskilka okrążeń jeziora.I nie była to jakaś kałuża, glinianka czy chuj wie co: jeziorzysko, mimoże jedno z najmniejszych w obrębie miasta, nie bez powodu nosiło nazwę Długie.Wokółniego wiodła malownicza ścieżka, pełna zakrętasów, wznosząca się i opadająca.W sam razdla parki zakochanych, żeby móc co chwila znikać z oczu światu, wymieniać pocałunki zadrzewami czy nawet pozwalać sobie na małe ręczne roboty.Tak.Może kiedyś, może po południu.Bo póki co my musieliśmy po tej ścieżce, wdodatku żylastej korzeniami drzew niczym ręka emerytowanego górnika z przodka, biegać naczas.Szmaciane trampunie w ogóle nie chroniły przed skręceniami kończyn.Gałęzie drzewsmagały po twarzy.Roje upierdliwych muszek czy komarów, gdy zbliżało się lato, wlatywały do ust, gardła i oczu.Czasami spotykało się podczas takiego biegu ładne dziewczęta i wynikna trzymanym przez profesora Dużego stoperze schodził wtedy na plan dalszy, choć też tylkona chwilę.Dobrze się za to wypoczywało po takim biegu, leżąc na bujnej trawie i trzymając wzębach świeże zdzbło, choć zazwyczaj tylko w towarzystwie spoconych kolegów z klasy.Rzadko kiedy jakaś gładka skórka skwierczała w promieniach słońca na tej naszej łączce.Gdzieś tam, po drugiej stronie jeziora, rzęziło, mruczało, kaszlało miasto ze swoim tysiącemniecierpiących zwłoki spraw, trąbiącymi samochodami, hukiem fabryk, hałasemwyładowanych ludzmi autobusów, wiecznym pośpiechem nie wiadomo po co, na co i jakdługo jeszcze.Czym była w porównaniu z tym cisza jednostki wojskowej? Ciszą po prostu,ciszą nad cisze ze swoją łuszczącą się bezgłośnie farbą koloru żółtego, którą malowanowszystko, od klopa po komendanturę, z rdzewiejącym cicho, cichuteńko sprzętemzmechanizowanym, który miał dojechać nad Atlantyk, wreszcie z wojskiem głuchym nawszystko, chwilę po wyjściu kadry do domów, bo już piętnasta.- Ciekawe, co teraz robi moja Mariolka - zastanawiał się Tomek Langiewicz, leżąc naplecach, z rękami splecionymi za głową i mrużąc oczy od słońca.- Pewnie poszła do Tolka - zaśmiał się któryś z dyżurnych złośliwców, na którychmożna było liczyć zawsze i wszędzie.- To jedyna Tolka przewaga - rzekł Langiewicz bez złości, ciągnąc zdzbło trawy, którepo chwili ustąpiło z charakterystycznym pierdnięciem.- %7łe może być praktycznie na każdezawołanie.Nie tak jak my.Ale do lasku i nad nasze jezioro chodziliśmy także w innych celach, można bypowiedzieć - naukowych.Dokładnie chodziło o badania biologiczne.I to bez jakichkolwiekpodtekstów, choć ten i ów od razu próbował sądzić rzecz swoją miarą.- Chłopcy, dziś będzie lekcja w plenerze - poinformowała nas któregoś pogodnegodnia pani profesor od biologii, klaszcząc przy tym w dłonie z uciechy jak przedszkolanka, naco klaskaliśmy w dłonie i my [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl