[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Sama trafię do swojego pokoju.Dobranoc.Idąc po schodach, uświadomiła sobie, jak obrazliwe były pozory kurtuazjizachowywane wobec niej przez Markusa wyłącznie przez wzgląd na lady Salome.Z rozpacząmyślała, że chłód, który wkradł się między nich, łatwo może się przerodzić w obojętność, apotem we wzajemną niechęć.Już teraz odnosiła wrażenie, że dzieli ją od Markusa szklanaściana.Niedawna bliskość i poczucie harmonii poszły w zapomnienie.Aż trudno uwierzyć, że trzymał ją w ramionach i całował, budząc odczucia, które były dla niej objawieniem, bo niezdawała sobie sprawy z ich istnienia.Ale to przeszłość.Teraz wydawał się znudzony izniecierpliwiony, jakby z trudem znosił jej towarzystwo.Na jego sympatię nie mogła jużUczyć.Beth siedziała w sypialni na wyściełanej poduszkami ławie pod oknem i obserwowałaksiężyc odbijający się w morskiej toni.Wietrzna aura towarzysząca przeprawie ustąpiłamiejsca pięknej pogodzie.Noc była bezchmurna, gwiazdy jasno lśniły na niebie.Gdzieś wzamkowych komnatach zegar wybił pierwszą.Echo zadzwięczało wśród kamiennych murówi ucichło.Beth zadrżała z przejęcia.Od czterech godzin czuwała.Było jej zimno, czuła sięznużona, ale nie zamierzała rezygnować.Tej nocy musiała się dowiedzieć, co knuje Markuswraz ze swym zarządcą Colinem McCrae.Usłyszała szmer, a potem chrzęst żwiru na podjezdzie.Ktoś otworzył zamkowe wrotai szedł drogą w stronę plaży.Beth przycisnęła nos do zimnej szyby.Ze swego okna miaławidok na zatokę i pełne morze.Wokół zamku był niezbyt duży trawnik urywający się naskraju stromej drogi, która wrzynała się w skalne urwisko.Beth nie słyszała kroków, ale do-strzegła migotliwe płomyki latarń sunące przez ciemność w stronę portu.Podniosła się zławy, narzuciła płaszcz i podbiegła do drzwi.Odsunęła rygiel, nacisnęła wielką klamkę i popchnęła je mocno.Ani drgnęły.Cofnęłasię, marszcząc brwi.Wieczorem nie stawiały oporu i łatwo chodziły na starannie naoliwionych zawiasach,z czego wniosek, że zostały zamknięte na klucz.z zewnątrz.Raz jeszcze nacisnęła klamkę ipopchnęła je z całej siły.Na próżno.Uklękła i przyłożyła oko do dziurki.Tkwił w niej klucz wsunięty od strony korytarza.Ogarnęło ją oburzenie, gdy potwierdziły się jej najgorsze przeczucia.Markus zamknął ją wpokoju! Domyślała się, dlaczego tak haniebnie z nią postąpił.Wstała i podbiegła do swego sakwojaża.Wyjęła z niego pudełko, w którym trzymałaszpilki do upinania włosów.W rogu sypialni stało wiekowe drewniane biurko.Beth byłaniemal pewna, że w jednej z szuflad widziała duży arkusz mięsistej bibuły do suszeniaatramentu.Znalazła go i wróciła do drzwi.W szeroką na dwa i pół centymetra szparę pod ni-mi wsunęła papier tak, żeby większa jego część znalazła się w korytarzu.Jedną z długichszpilek pogrzebała w zamku.Pierwsza okazała się zbyt giętka, ale drugą, sztywniejszą, udałojej się wypchnąć klucz.Dobiegł ją stłumiony przez bibułę, cichy odgłos. Wstrzymała oddech i ostrożnie pociągnęła arkusz.Klucz utknął w wąskiej szparze.Przygryzając wargę, ostrożnie manewrowała bibułą, starając się nie stukać metalem odrewno.Po kilku chwilach dręczącej niepewności chwyciła nareszcie upragnioną zdobycz.Otrzepała spódnicę, przekręciła klucz w zamku i uchyliła drzwi.Korytarz oświetlonyświatłem pojedynczej lampy był pusty.Zamknęła za sobą drzwi i na palcach podeszła doschodów.Potrzebowała kilku minut, żeby w labiryncie ciemnych korytarzy i klatek schodowychzamku Saintonge znalezć drogę do frontowych drzwi.Poruszała się wolno, żeby nie robićhałasu.Gdy przecinała wielką jadalnię, omal nie wpadła na służącą niosącą z kuchni stosczystych talerzy.Na szczęście spostrzegła ją i schowała się w cieniu kolumny.Tuż przyfrontowych drzwiach musiała kryć się przed Martą McCrae, która ze świecą w ręku schodziłapo schodach wiodących do dziecinnego pokoju.W końcu udało się Beth niepostrzeżeniewydostać z zamku.Gdy biegła przez trawnik, serce biło jej tak mocno, że musiała na chwilęprzystanąć pod osłoną murów zamkowych.Noc była pogodna, ale wiał ostry wiatr.Beth szybko zdała sobie sprawę, że trzeba byćidiotką, żeby po ciemku, bez latarni schodzić wąską, stromą drogą wyciętą w klifowym zbo-czu.Nawet za dnia taki marsz wymagał skupienia i zdwojonej uwagi.Co gorsza, mogłanatknąć się przypadkiem na chodzących własnymi ścieżkami przemytników.Postanowiłaukryć się za skałą, poczekać, aż wrócą, i przyjrzeć się zagadkowemu ładunkowi Marchanta.Długo siedziała bez ruchu, zmarznięta i mocno znudzona.W końcu jednak ujrzała z dalekanikłe płomyki, a potem usłyszała chrzęst kamieni i odgłos kroków.Przemytnicy wracali ztowarem.Cofnęła się w cień pod skalnym nawisem, skąd mogła bezpiecznie ich obserwować.W samą porę! Po chwili jej oczom ukazał się interesujący widok.Mężczyzni zlatarniami szli gęsiego pod górę.Beth poczuła się nieco rozczarowana, bo nie mieli ze sobąelementarnych przemytniczych akcesoriów, o których czytała w powieściach, a mianowicieosiołków dzwigających kosze wypełnione butelkami wina oraz belami kosztownych tkanin.Ujrzała dwie trumny niesione na ramionach przez wieśniaków i marynarzy z załogi Marie Louise.Rozpoznała w półmroku ich twarze.Był wśród nich Markus, a także ColinMcCrae.Szli na przedzie, wraz z innymi niosąc trumnę.Nie miała pojęcia, że na pokładzie  Marie Louise było dwu nieboszczykówczekających na pochówek.Zapewne Markus nie chciał jej martwić złymi nowinami.Może tomiał na myśli McCrae, gdy pytał, czy należy ją wtajemniczyć? Kto wie? Ta sprawa to jednawielka zagadka. Im dłużej analizowała fakty, tym bardziej się zdumiewała.Mężczyzni niosący trumnyuśmiechali się i zagadywali do siebie.Nie przypominali żałobników, którzy mają zwykleponure twarze.Otuliła się płaszczem i szukając lepszej kryjówki, weszła głębiej pod skalnynawis.Czym był ładunek Marchanta, o którym wspomniał Markus? Może to właśnie trumny?Dlaczego je ukrywano? Czyżby śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach? Z jakiegopowodu nie czekano do świtu, żeby oddać zmarłym ostatnią posługę? Czemu zamknięto ją wpokoju? Może ktoś pragnął się upewnić, że nocny marsz odbędzie się bez niewygodnychświadków.Gdy ostatni wędrowcy znikali w mroku, Beth wyszła z kryjówki i ruszyła za nimiskrajem drogi, żeby pozostać w cieniu.Szli w stronę wioski.Przed sobą widziała nikłe pło-myki, a blask księżyca oświetlał drogę.Potykała się często i kilka razy omal nie upadła [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl