[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rejestr przepisań?Jeszcze bardziej skupiła wzrok na kartce, jakby zmrużenie powiek, pozwa-lające policzyć dokładną liczbę pociągnięć pióra, mogło wyjaśnić zamierzoneznaczenie tych słów.Czyżby księga rachunkowa? Może Deliverance prowadziłainteresy? Do czego potrzebne jej były rejestry? Connie wpatrywała się w te sło-wa, z szeroko otwartymi oczami i uniesionymi brwiami, a kobieta, wciąż stojącaw wyobrażonym pokoju, ze zniecierpliwieniem oparła ręce na biodrach.Connieobracała słowa w ustach, czując, że są nieadekwatne.Tak to bywa, kiedy ma siędo czynienia z nietypową pisownią i wymową.Wreszcie przyszło jej coś dogłowy, ale nie mogła uchwycić myśli, nadać jej ostatecznego kształtu.Przepisa-nie, przepis.Olśnienie przyszło w jednej chwili.Myśl jasna i rzeczowa.Connie sapnęłagłośno i poderwała głowę.W tym samym momencie archiwistka zgasiła światło.RLT IrteludiumSalem, Massachusettspołowa lipca 1682 rokuTo drzewo jest dzisiaj wyjątkowo wygodne, pomyślała dziewczynka.Moc-niej przywarła do kory, głębiej wciskając się w przestrzeń między grubym kona-rem, na którym siedziała, a sękatym pniem, o który opierała plecy.Leniwiezwiesiła nogi po jednej stronie konaru i cieszyła się, że powiew bryzy omiata jejswobodnie zwisające stopy.Tu, na górze, było chłodniej, podmuchy wiatru toobejmowały ją, to odpływały, odgarniały jej z czoła kosmyki włosów, wkradałysię do rękawów i pod czepek.Zachichotała radośnie, ale wnet nakazała sobiemilczenie.Od pochyłego w tym miejscu gruntu dzieliło ją kilka stóp, więc przyjemniejej było siedzieć w schronie z gałęzi i liści, gdzie czuła się dobrze ukryta i bez-pieczna.W dodatku wysoko położony punkt obserwacyjny dawał jej wspaniałąmożliwość podglądania innych ludzi, którzy wcale o tym nie wiedzieli: w oddaliprzy drodze widziała jejmość James w słomkowym kapeluszu, pracującą wogródku, natomiast dużo dalej, na zakręcie traktu jegomość James poganiał muław stronę nabrzeża.Jejmość James wyprostowała się nad grządką i splotła ręce naplecach, a dziewczynka się uśmiechnęła.Z podwórza poniżej dolatywały ją rytmiczne świsty i stuki - to jej ojciec rą-bał drewno na opał.Aup, szju, łup! A potem tępy łoskot dopiero co rozpłatanegopolana, odrzucanego na stertę za plecami drwala.Aup, fiuuu, łup! Wiedziała, żeRLT liście zasłaniają ją przed ojcem, i starała się siedzieć jak mysz pod miotłą, żebyjej nie zauważył.Podczas nabożeństwa w tym tygodniu wielebny narzekał napróżnujące dzieciaki, dlatego ludzie z miasteczka zaczęli dawać więcej baczeniana swoje potomstwo.Dziewczynka puknęła głową o pień za plecami i zmarsz-czyła nos.Zaburczało jej w brzuchu, więc przycisnęła do niego dłonie, żeby się uspo-koił.Potem owinęła sobie kosmyk włosów wokół palca i zerkając na gałęzie,które miała przed oczami, pomyślała o strawie.Choć kwiaty z jabłoni opadły jużkilka tygodni temu, zamiast owoców na drzewie wciąż były tylko zawiązki.Przyciągnęła do siebie kilka takich zawiązków w wianuszku liści i ukryła jemiędzy dłońmi.Niektóre przyjaciółki matki opowiadały już o niej, że ma dobrąrękę do wszystkiego, co rośnie.Wpatrując się w małe zgrubienia na gałęzi, którena razie nie za bardzo przypominały jabłka, pomyślała o tych pochwałach zpewnym zawstydzeniem.To grzech tak się pysznić, zganiła się.Znowu jednakzaburczało jej w brzuchu, więc zapatrzyła się w zielone zawiązki i poczuła, jakwola przepływa przez jej dłonie i wnika w gałąz.Dotknięty jej spojrzeniem naj-większy zawiązek jakby drgnął i zaczął pęcznieć, rozrastać się jak pęcherz, roz-ciągać własną skórkę i pomału ciemnieć od barwy bladozielonej po intensywnierdzawoczerwoną.Teraz napierał już na jej dłonie, rozchylał je ze szmerem, ażwreszcie sam osiągnął wielkość jej pięści, potem dwóch, wreszcie niespodziewa-nie obrócił się wokół własnej osi, oddzielił od gałęzi i przez ściskającą sercechwilę leciał w powietrzu, by wnet roztrzaskać się na miazgę o ziemię.- Mahcy! - usłyszała wołanie ojca, a siekiera nagle zawisła w powietrzu.Przygryzła górną wargę, wiedząc, że jej obecność została odkryta.- Mahcy Da-ne, schodz tu natychmiast! - Teraz był już całkiem blisko drzewa.Dziewczynka imieniem Mercy dąsała się przez moment, póki ogorzała odsłońca twarz jej ojca nie ukazała się w końcu wśród liści pod samym drzewem.Wtedy popatrzyła zatroskana w dół, obawiając się, że zobaczy go w gniewie.AleRLT nie, uśmiechał się do niej, a po obu stronach oczu utworzyły mu się głębokiezmarszczki.I ona więc się uśmiechnęła, a kiedy wykonał przyzywający gest,usłuchała.Oburącz uchwyciwszy się gałęzi, lekko rozhuśtała ciało i w chmurzespódnic i fartuszka wylądowała na ziemi tuż obok znikających resztek opadłegojabłka.- Groch trzeba łuskać, a ty całymi dniami zbijasz bąki na tym drzewie - po-wiedział, kręcąc głową i załamując ręce.Bez słowa spuściła głowę, a dłonieukryła pod fartuszkiem.- A gdyby wzięli mnie na wojnę i zbrakłoby drewna dogotowania, co wtedy?Wzruszyła ramionami, a palcem u nogi narysowała małe kółko na ziemi.- Mahcy? - przynaglił.- Przepraszam, tatku - szepnęła.- No dobrze - powiedział, kładąc sękatą dłoń na jej ramieniu.- Bierz się doroboty! - Wskazał jej pleciony kosz z sitowia porzucony pod drzewem przedkilkoma godzinami i wrócił do pieńka, w którym tkwiła teraz siekiera.Po chwiliznów pracował w poprzednim rytmie.Aup, fiuuu, łup! Mercy migiem zabrałakoszyk i pomknęła z nim do ogródka warzywnego za domem.Dzień był ciepły i w słonecznym skwarze sukienka wydawała jej się niewy-godnie ciężka i rozgrzana [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl