[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy pierwsza partia jezdzców znikała w lesie, kazano nam przyłączyć.Ruszyliśmy powoli zarośla i nisko rosnące gałęzie uniemożliwiały nawet kłus.Długo to trwało, nim ujrzałem, jakciemna zieleń poczyna się rozjaśniać, jak rozstępują się drzewa, a słońce prześwieca między konarami coraz intensywniejszym, migotliwym blaskiem.Na koniec oblała mnie fala światła, ażprzymrużyłem oczy.Na prawo, na lewo, przed sobą ujrzałem prerię skąpaną w słońcu.Odtąd posuwaliśmy siękłusem, długim wężem koni i ludzi.W drugiej połowie dnia zarządzono godzinny postój, ale jedzenie dano nam dopiero podczasnocnego biwaku.Zgodnie z zapowiedzią Rączej Antylopy mieliśmy przed sobą jeszcze dwa dni jazdy.Jakdotąd  nikt z nami nie rozmawiał, nikt nie spoglądał w naszą stronę.Mogłoby się wydawać, żeIndianie w ogóle o nas zapomnieli.Jedynie przed ruszaniem w dalszą drogę wskazywano nammiejsce w kawalkadzie jezdzców.Nazajutrz wjechaliśmy w krainę pagórkowatą, pełną dolin i wzgórz, gdzie co chwilaukazywał się zaskakujący pięknością pejzaż: czarne puszcze na zboczach poprzecinanychbiałymi wstęgami: strumieni lub szachownice jasnych hal, znaczone kępkami ciemniejszychkrzewów.Tu i tam z różowych skał staczały się miniaturowe wodogrzmoty, nad którymi słońcewyczarowywało malutkie tęcze, jakby kolorowe arkady bajkowych mostów.A hen, w dalisterczały grzbiety wysokich gór o cienistych przełęczach i migotliwych wierzchołkach.Wiatrdmuchał nam w twarze zapachem wiosennych ziół, woniami szałwii, mięty i leśnej żywicy.Trzeciego dnia wieczorem otworzyła się przed nami zielona brama wzgórz.Wjechaliśmy wrozległą dolinę.W głębi dostrzegłem wielkie stado koni pasących się pod nadzorem nielicznychjezdzców.Indiańscy wartownicy, ze strzelbami opartymi o kolana, przypominali posągi odlane zbrązu.Jechaliśmy wzdłuż doliny, aż ujrzałem kolistą przestrzeń łąki, gdzieniegdzie porosłąsamotnymi drzewami, a otoczoną potrójną chyba linią chat indiańskich, zwanych tipi lubwigwam, w zależności od kształtu i od tego, czy pokryte były skórami albo korą, czy teżwełnianymi derkami.A więc jesteśmy w Zajęczej Dolinie! Sądziłem, że pozwolą nam swobodnie poruszać się powsi, ale srodze się zawiodłem.Zaprowadzono nas do okrągłej indiańskiej chaty-namiotu, bezokien, z derką zasłaniającą otwór wejściowy.We wnętrzu, mogliśmy spocząć swobodnie, przeznikogo nie obserwowani.Na zewnątrz dwu wojowników sprawowało wartę.Położyłem się na wiązce antylopich skór, zupełnie zrezygnowany. No, to jesteśmy wreszcie w domu  odezwał się wesoło Karol. Długo masz tu zamiar mieszkać?  zapytałem drwiąco. Krócej niż sądzisz.Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się nawet rozmawiać.Zapadłem w drzemkę, zbudziłymnie dopiero dwie indiańskie squaw, które przyniosły nam wieczorny posiłek: gęstą zupę z kukurydzianej mączki, w której pływały kawałki mięsa.Nazajutrz rano otrzymaliśmy taką samąstrawę.Nadal nic się nie działo.Z daleka słychać było rżenie koni, szczekanie psów,nawoływania dziecięcych głosów, ale w cieniu tipi panował grobowy spokój.To bardzodenerwująca sytuacja.Jakaż więc była moja radość, gdy około południa uchyliła się wejściowaderka i w prostokątnym otworze stanął Rącza Antylopa.%7ładen z nas nie podniósł się, chociaż byliśmy zaskoczeni tą wizytą.Ba, Karol nawetostentacyjnie odwrócił głowę i z głęboką uwagą przyglądał się ścianie namiotu.Indianin stałjakiś czas bez ruchu, niby posąg, wreszcie odezwał się prawie szeptem: Muszę porozmawiać z białymi braćmi.Milczeliśmy.Odczekał chwilę, potem mówił dalej: Moi biali bracia sądzą, że wprowadziłem ich w zasadzkę.Ale tak nie było.Rącza Antylopapamięta, komu zawdzięcza wolność  tu zwrócił się w stronę Karola  i nigdy tego niezapomni.Howgh!  Znowu pauza. To Ludwik sprowadził na was nieszczęście, alewszystko się wyjaśni. Ludwik?!  nie powstrzymałem się od krzyku. Tak, Ludwik  powtórzył patrząc na mnie. Postąpił jak dziecko.Nic nie zrozumiał.Czyżby nasza niewola była zemstą ze strony Ludwika? Ale w jaki sposób zdołałby nasoskarżyć przed Komanczami? Jak ich skłonił do napadu? Co robił przy boku człowiekapodającego się za geologa?Tysiąc pytań cisnęło mi się na usta, jednak milczałem.Zerknąłem tylko błagalnie na Karola.Dobrze to zrozumiał, bo odezwał się: Niech Rącza Antylopa usiądzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl