[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O ile to było możliwe, nie spuszczał wzroku z Łucji i nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, że stała się dlań obca i daleka.Wydawało mu się, że ten połysk w jej oczach, te żywe rumieńce, ten uśmiech zalotny, że wszystko to jest czymś nienaturalnym i jakby nie-przyzwoitym.Nie licowało z jej powagą i z jej wartością wewnętrzną, którą tak wysoko oceniał, owo bezmyślne kręcenie się w ciasnej przestrzeni, w natłoku tańczących, prze-ginanie się w biodrach, niemal kokieteryjne przechylanie głowy.To nie była Łucja.Nie pomagały żadne refleksje.Na próżno tłumaczył sobie, że wszystko jest w po-rządku, że tak być powinno, że Łucja jest młodą dziewczyną, a taniec od wieków jestprzywilejem właśnie młodych dziewcząt, że to raczej dobrze o niej świadczy: umie praco-wać intensywnie, pożytecznie i poważnie, umie głęboko patrzeć na sprawy życiowe i na swoje obowiązki, a jednocześnie potrafi być wesołą i naturalną, bawić się tak, jak bawią się inne kobiety w jej wieku.Wszystko to było słuszne i przekonywające.O ile jednak mózg przyjmował to do wiadomości i akceptował, o tyle gdzieś w emocjonalnych ośrodkachtym silniej występował sprzeciw.Oto Łucja w objęciach swego partnera przesunęła się w tangu obok Wilczura i uśmiech-nęła się doń ciepło i serdecznie.Odpowiedział jej uśmiechem, lecz natychmiast odwróciłgłowę.Musiała to zauważyć.Gdy tylko orkiestra umilkła, zbliżyła się do niego.— Jak tu przyjemnie, prawda? — zapytała.— O tak — powiedział bez przekonania.— Orkiestra może nie jest najlepsza pod względem muzycznym, ale do tańca przecieżsam rytm wystarcza.I niektórzy z tych panów naprawdę świetnie tańczą.Wilczur nic nie odpowiedział i teraz przyjrzała mu się zdziwiona.— Pan, zdaje się, z czegoś jest niezadowolony?— Ja? Ależ bynajmniej.— Pan się nudzi?— Cóż znowu…— O, bardzo mi przykro.Namówiłam pana na ten bal, kochany profesorze.Jaka zemnie egoistka…Posmutniała i dodała szybko:— Przed kolacją nie wypada wyjechać, ale zaraz później wrócimy do domu.Wilczur wzruszył się jej gotowością.— Za żadne skarby, panno Łucjo.— Kiedy pana to wcale nie bawi!-Profesor WilczurZ uśmiechem rozłożył ręce.— Ha, to już moja własna wina.Skoro nie tańczę, należałoby przynajmniej nauczyćsię grać w brydża lub interesować się polowaniem.Miałbym wtedy dość interesującegozajęcia.Niechże pani da spokój wszelkim skrupułom.Musi pani raz wreszcie wybawić się za wszystkie czasy.Bo jeżeli…Nie dokończył, gdyż orkiestra zagrała znowu i przed Łucją skłonił się nowy danser.— Czy mogę panią prosić do fokstrota?— Z przyjemnością — odpowiedziała Łucja i dopiero teraz spostrzegła, że Wilczur niedokończył zdania.Nie mogła się jednak cofnąć.Skinęła mu głową i znalazła się w objęciach wysokiego bruneta o marzycielskich oczach.Znała go tylko z widzenia i wiedziała, że jest ziemianinem gdzieś z północnej części powiatu.Nazywał się Nikorowicz.Spotykała goczasami w Radoliszkach.Nikorowicz też ją stamtąd pamiętał, gdyż powiedział:— Widzę już panią po raz trzeci.Pani może na mnie nie zwróciła uwagi.Nie wszyscymają takie szczęście jak Wicek Jurkowski…— Czymże się to szczęście wyraża? — zapytała lekko rozbawiona.— Ba, żebym umiał pani dokładnie odpowiedzieć.Ale Wicek to taka skryta bestia, żetylko chrząka i mruczy pod nosem.Wiem jednak, że widuje panią bardzo często.A czyjuż to samo nie jest szczęściem?— Niechże pan ze mnie nie żartuje — zaśmiała się.— Rzeczywiście pan Wincentyzagląda dość często do nas do lecznicy, lecz takie „szczęście” dostępne jest każdemu, kto cierpi na niestrawność lub ma skaleczony palec.Danser westchnął.— Och, wobec tego będę się starał przy dzisiejszej kolacji nabawić się niestrawności, a jeżeli to nie poskutkuje, jutro sobie utnę palec.— Widzę, że pan zdolny jest do poświęceń — zaśmiała się.— O tak.Do każdych.Powtarzam jednak, że Wicek ma wyjątkowe szczęście.Bobraku apetytu nigdy u niego nie zauważyłem i nie dostrzegłem również, by brakowałomu palców.A jednak bywa u pani często.Czy nie może mi pani powiedzieć, w jakisposób udałoby mi się dostąpić takiegoż przywileju?— To nie jest żaden przywilej, proszę pana.Miło mi będzie, jeżeli pan nas kiedyodwiedzi w lecznicy.— Dziękuję pani.I na pewno z tego skorzystam w najbliższym czasie.Chwilę tańczyli w milczeniu, po czym Nikorowicz zapytał na pozór obojętnym tonem:— Jakże się pani podoba Kowalewo?— Bardzo tu ładnie i miło.— A te braki, które tu jeszcze są, zostaną wkrótce uzupełnione.— O jakich brakach pan mówi? — spojrzała nań zaciekawiona.Zawahał się i odpowiedział:— Właściwie mówię o jednym braku.O jedynym braku: Wicek nie ma żony, a Ko-walewo pani.Domyśliła się, do czego Nikorowicz zmierza, i powiedziała:— W Kowalewie są aż dwie panie.Nie słyszałam też, by pan Jurkowski zamierzał siężenić.Nie wspominał mi o tym.— Ach, tak? — zdziwił się Nikorowicz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl