[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ramię ma za dużą sprężystość - powiedział.- Nie jest dostatecznie sztywne.Poza tym nie dysponujemy standardowymi pociskami, te zaś różnią się wagą i stądniedoloty i przeniesienia.Z kolei sprężystość odpowiada za wariacje boczne.- Czy mógłbyś coś zrobić ze sprężystością ramienia? Willis pokręcił głową.- Pomógłby stalowy dzwigar - powiedział z ironią.- Ale musi być jakiś sposób ustalenia standardowego ciężaru pocisku.Willissporządził prymitywną wagę, która - jak się wyraził - określiciężar jednego głazu wobec drugiego z dokładnością do ćwierć kilograma.Izaczęli od nowa.Cztery strzały pózniej odnieśli największy sukces popołudnia.Trebusz huknął znowu i z miejsca, gdzie spadło wiadro, uniosła się chmura kurzu.Ramię wystrzeliło jak gracz ciskający piłkę podczas gry w kry-kieta i głazposzybował w niebo coraz wyżej iwyżej.Gdzieś nad głową O' Ha-ry osiągnąłapogeum i począł spadać -jak się zdawało - wprost na cel.- To jest to - wyrzucił z siebie O'Hara.- To będzie dziesiątka.Głaz spadał coraz szybciej i szybciej.O'Hara wstrzymał oddech.Spadł idealniepomiędzy linami nośnymi mostu i ku zaskoczeniu O'Hary przeleciał dokładnie przezsam środek wyrwy, by z fontanną białej wodnej mgły, która ochlapała od dołubelki mostu, pogrążyć się w spienionej rzece.- Boże wszechmogący! - zawył.- Idealny strzał, ale w cholernie niewłaściwemiejsce.Nagle wróciła nadzieja, że to, co mówił Willisowi w osadzie, okaże sięnieprawdą; że nie był jeszcze trupem; że przeciwnik nie sforsuje mostu; że ichwalka ma sens.Przypływowi nadziei towarzyszył tężejący skurcz w żołądku.Pókinie było jasnej perspektywy, jego nerwy okazywały się dostatecznie mocne, alepojawiająca się teraz szansa ocalenia sprawiła, że życie wydało mu się znaczniecenniejsze, warte tego, by o nie walczyć.To potęgowało napięcie.Człowiek,który uważa się za martwego, nie zna lęku przed śmiercią, jednak wraz z nadziejąpojawia się strach.Wrócił do machiny.- Jesteś cholernie dobrym kanonierem - powiedział do Willisa kpiąco--rozgoryczonym tonem.Willis zaperzył się.- Co chcesz przez to powiedzieć?- Dokładnie to, co powiedziałem: jesteś cholernie dobrym kanonierem.Ostatnistrzał był idealny, tylko że trafiłeś w miejsce, gdzie akurat nie było mostu -kamień przeleciał przez wyrwę.Willis uśmiechnął się mimowolnie.Miał minę człowieka zadowolonego z siebie.139IIINoc.Księżyc skrył się w półprzezroczystym etui z rzadkiej mgły, lecz O'Ha-rawędrujący między skałami, wciąż dobrze widział.Znalazł wygodne miejsce, usiadłi oparł się o pionową ścianę.Miał przed sobą skalną półkę, na której ostrożniepostawił butelkę.W jej krystalicznych głębinach odbijał się księżyc.Wyglądałjak uwięziona perła.Patrzył na nią długo.Strona 72 Bagley Desmond - Cytadela w AndachBył zmęczony.Napięcie kilku minionych dni legło na nim ciężko, a cały jego sento kilka urwanych tu i tam godzin.Ale nocne warty pełniły teraz panna Ponsky iBenedetta, co czyniło jego brzemię lżejszym.Przy moście Willis i Armstrongnaprawiali trebusz i O'Hara pomyślał, że powinien im pomóc.Do diabła z tym,uznał, że jemu też wolno mieć jakąś godzinę dla siebie.Nieprzyjaciele - owi szczególni nieprzyjaciele bez twarzy - ściągnęli następnegodżipa; teren znowu był dobrze oświetlony.Nie chcieli ryzykować utraty mostuprzy nagłej próbie podpalenia.Oprócz nieskutecznych salw karabinowych, od dwóchdni nie podjęli żadnego ruchu ofensywnego.Coś kombinują, pomyślał O'Hara, akiedy przystąpią do dzieła, zostaniemy zaskoczeni.Z zadumą popatrzył nabutelkę.O świcie Forester i Rohde ruszą z kopalni na przełęcz.Zastanawiał się, czyzdołająjąprzebyć.W osadzie był z Willisem zupełnie szczery - naprawdę niewierzył, by mieli jakiekolwiek szansę.Tam, w górze, będzie zimno; nie mająnamiotu, a sądząc po wyglądzie nieba, nastąpi zmiana pogody.Jeśli nie sforsująprzełęczy - a może nawet jeśli to zrobią- wróg zwycięży: bóg wojny stoi po jegostronie, ponieważ ma liczniejsze pułki.Z głębokim westchnieniem odkorkował butelkę, kapitulując wobec przyczajonych wswej duszy demonów.IV- Wiesz, bawi mnie to wszystko - powiedziała panna Ponsky.- Naprawdę bawi.Zaskoczona Benedetta podniosła wzrok.- Bawi?- Tak - odparła panna Ponsky beztrosko.- Nigdy nie przypuszczałam, że przeżyjętaką przygodę.- Ale wiesz, że wszyscy możemy zginąć.- powiedziała Benedetta ostrożnie.141- Och, tak, dziecko, wiem.Ale teraz rozumiem, dlaczego mężczyzni prowadząwojny.Robią to z tego samego powodu, który popycha ich do hazardu, lecz nawojnie grają o najwyższą ze wszystkich stawek - o własne życie.A to życiuprzydaje smaku.Ciaśniej owinęła się płaszczem i powiedziała z uśmiechem:- Jestem nauczycielką od trzydziestu lat, a wiesz, co się mówi o belfer-kach,które są jednocześnie starymi pannami.Sądzi się o nich, że są pełne zahamowań,bezpłciowe i nieromantyczne.Ale ja nigdy taka nie byłam.Miałam w sobie zbytwiele romantyzmu, z pewnością zbyt wiele, aby mogło mi to wyjść na dobre.Postrzegałam życie przez pryzmat starych legend i powieści historycznych, no ażycie, rzecz jasna, wcale takie nie jest.Bo wiesz, był mężczyzna, kiedyś.Benedetta milczała, nie chciała przerwać wątku tego osobliwego zwierzenia.Było widać, jak panna Ponsky bierze się w garść.- Tak to ze mną było.Bardzo romantyczna dziewczyna, wkraczająca w wiek średnibez wielkich postępów w karierze zawodowej.Zostałam wychowawczynią - dlaniejednego dziecka rodzajem wiedzmy.Sądzę, że mój romantyzm ujawniał sięodrobinę w tym, co robiłam w chwilach wolnych.W młodszym wieku byłam zupełniedobrym szermierzem, a potem pojawiło się łucznictwo.Zawsze żałowałam, że niejestem mężczyzną, który podróżuje i przeżywa przygody.Bo wiesz, mężczyzni mająo tyle więcej swobody.Już niemal straciłam wszelką nadzieję.- Zachichotałaradośnie.- I oto jestem.Dobijająca do pięćdziesięciu pięciu lat niewiasta,wplątana w niebezpieczną przygodę.Oczywiście wiem, że mogę zginąć, ale gra jestwarta świeczki.Benedetta popatrzyła na nią ze smutkiem.To, co się właśnie działo, groziłounicestwieniem nadziei jej wuja na ocalenie ojczyzny, a panna Ponsky postrzegałato przez pryzmat swego marzycielskiego romantyzmu, czegoś przeniesionego żywcemod Roberta Louisa Stevensona; czegoś, co ubarwi jej monotonny żywot.Wzdragałasię przed zabiciem człowieka, jednak teraz, mając krew na rękach, nigdy, jużnigdy nie ujrzy ludzkiego życia w tym samym świetle, co niegdyś.A kiedy - ijeśli - wróci w rodzinne strony, dobry, stary, bezpieczny South Bridge wConnecticut wyda się jej czymś trochę nierealnym; rzeczywistością będzie tamartwa kraina gór, śmierć nadchodząca mostem i wrażenie przyśpieszonego życia,które pobudza krążenie krwi w jej wapniejących żyłach.- Jednak nie powinnam się tak rozpędzać - powiedziała z ożywieniem panna Ponsky.- Muszę zejść do mostu, obiecałam to panu O'Harze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl