[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ojciec rozpaczał przez dwadzieścialat.A biedna mama.Ale my nie jesteśmy zli i będziemy cię kochali,Dicku.Sam nie będziesz wiedział, kiedy nas pokochasz.Ja od razu ciępokochałam od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia. Dziękuję  szepnął. Pani jest dzielną dziewczyną, wspaniałądziewczyną.Ruth znów postąpiła wolno ku drzwiom patio, oglądając się przezramię.47  Dobrze  powiedział Młokos i jakoś nie ruszał się z miejsca.Czekała przy drzwiach, lekko uśmiechnięta.Nie nalegała, tylkoczekała.Więc podszedł.Wzięła jego rękę w obie dłonie i patrzyła w niegojak w tęczę rozkochanymi oczyma. Może ja z ojcem nie jesteśmy nadzwyczajni, za to mama czysteniebo, szczere złoto.Zobaczysz.Od razu opadnie z ciebie wszelkiprzymus.Mama wszystko rozumie.Szepnął, prawie nie poruszając ustami: Pójdę do niej, obejmę wpół, pocałuję i powiem:  matko.Ruth odpowiedziała tak samo cicho: Tak, właśnie.Tak.Wiem, mój drogi, że musi ci być nieswojo.Myczekaliśmy dwadzieścia lat, ale dla ciebie to przecież zupełna niespo-dzianka.Montana drgnął.Nie spostrzegł się, że to, co tylko pomyślał, wy-rwało się na usta bez jego wiedzy. Spróbuję  rzekł.Wszedł do patio.Pani Lavery leżała w swoim krześle, które na po-południe przesunięto w cień.Mąż stał przy niej jak żołnierz na bacz-ność.Wyciągnęła ręce do Montany cała w blasku uśmiechu.Młokos podszedł, ujął ją za ręce i nachylił się do twarzy z synow-skim pocałunkiem.Coś go wstrzymało.Nie mógł pocałować.Zaczął drżeć.Pani Laverymiała oczy takie jak córka, niebieskie, świetliste, przejrzyste, pozwala-jące zajrzeć w głąb duszy. Dobrze, dobrze mój drogi.Usiądz tutaj.Trzymaj mnie za rękę,dobrze? Ja rozumiem.Nie przymuszaj się.Zbyt nagłe to dla ciebieodkrycie.Młokos usiadł posłusznie.Richard Lavery chrząknął i milczał. Chciałem powiedzieć  zaczął Młokos. to może być omył-ka.nieporozumienie.Pani nie przestawała się uśmiechać.Miała oczy takie jak córka.Pa-trzyła w niego jak w tęczę, z uwielbieniem i miłością. Mężu, zostaw nas na chwilę samych. Dobrze  zgodził się Lavery i zawahał się.Młokos wstał i zwróciłsię do niego całą twarzą:48  Przepraszam za wszystko. Przepraszasz? Wielki Boże!  Tu w zrenicach ranczera zapaliłysię ognie. Powinienem był odgadnąć od pierwszej chwili!  Poru-szył ręką i szybkim krokiem opuścił patio.Montana usiadł, a pani trąciła mały gong, uczepiony do krzesła.Zjawił się Chińczyk z okrągłą twarzą, na której malował się przestrach.Spojrzał na młodego człowieka, uśmiechnął się i zaczął kiwać głową.Widocznie nowina doniosła się już i do kuchni. Widzisz, już wszyscy wiedzą  szepnęła pani Lavery. Sam, cośdo picia.Co byś chciał  Dicku?Głos zdradził ją dopiero przy ostatnim słowie  nagłym przypły-wem wzruszenia. Może  whisky?Ni stąd, ni zowąd usta młodzieńca drgnęły uśmiechem. Państwo tu nie mają takiej whisky, jaką ja piję.Chyba żeby dolaćługu. Brandy? Tak. Sam, brandy!  rozkazała pani.Puściła rękę syna, Młokos wyjął chustkę i znów wytarł twarz i ręce zwierzchu.Pani wodziła oczami za każdym jego poruszeniem.Chińczyk przyniósł butelkę koniaku i dwa kieliszki.Nalał Młoko-sowi pełen, a pani parę kropel na dno.Gdy wyszedł, pani podniosłakieliszek do ust, uśmiechając się nad nim do  drogiego gościa.Mło-kos podniósł swój i także chciał się uśmiechnąć, lecz mu się to nieudało.Pili w milczeniu.Młokos postawił kieliszek i schylił głowę.Trunekbył mocny.Czuł, że mu bucha z ust.Odstawił kieliszki na stolik.Paniprawie nie naruszyła swojej skąpej porcji.Wrócił i usiadł przy niej. Nie potrzebujesz nic mówić  rzekła pani Lavery. Za chwilębędziesz mógł odejść, ale wpierw chciałabym powiedzieć kilka słów.Wczoraj wieczorem.Ach, mój drogi chłopcze, od razu mnie coś tknę-ło.Ledwie odszedłeś, a już tęskniłam.Zmiałam się, gdy mi opowia-dano o twoich figlach.Naturalnie  syn mego męża musiał wyrosnąćna ogromnego junaka, zuchwałego i nieustraszonego.No, bo jakże?49 Teraz idz, Dicku.Wiem, że ci trudno.Takiemu chłopcu jak ty ciężkoznieść coś podobnego.Montana chciał coś powiedzieć, chciał ją wziąć za ręce i nie mógł.Wstał tylko, zajrzał jej głęboko w twarz i wyszedł.XICiężko mu było, ale o dziwo! najgorzej czuł się w towarzystwiekowbojów.Posiłki, poranny i południowy, jadał razem z nimi i z ran-czerem.Na wieczerzę, póki dopisywała pogoda,  ojciec i  syn cho-dzili do patio do pań.Te wieczerze dużo go kosztowały, ale w wielkiejjadalni z kowbojami bywało jeszcze gorzej.Musiał panować nad sobą,silić się na rozmowność, uprzejmość i dobry humor.Obserwowali gopodejrzliwie, czekali, żeby zaczął  robić pana.Wiedział doskonale, cosobie myśleli, i ta świadomość wzniecała w nim wzgardę dla samegosiebie.Czuł, że kłamstwo wobec Laverych nie było jeszcze takie ha-niebne jak to wobec kowbojów, którym był równy.Nie rozumiał, dla-czego mu się tak wydaje, ale wiedziony wyrzutami sumienia, robiłwszystko, żeby im się przypodobać.Co najmniej godzinę dziennie wprawiał się pod kierunkiem Buckaw rzucaniu lassem.Był pilnym uczniem, przyjmował potulnie ostredocinki i starał się naśladować nauczyciela.Weteran-kowboj, nazwi-skiem Hooker Thomas, uczył go sztuki objeżdżania stad i odróżnianiaz daleka krów.Tłumaczył mu również, jakie są choroby bydlęce i poczym je poznać na oko.Od każdego kowboja mógł się czegoś nauczyć.Do niedawna wierzył święcie, że uczciwa praca to po prostu kwestiawysilania rąk i pleców i cierpliwej wytrzymałości, a tu dowiadywał sięku swemu zdumieniu, że wszyscy ci ludzie byli specjalistami.Z kilko-ma z nich i z ranczerem pojechał na sarny i jelenie.Mieli pomyślnydzień, ale on nic nie upolował.Zwietnie strzelał, lecz tylko z rewolwe-ru.Za to oni byli mistrzami winchesterów i trafiali celnie na odległośćsześciuset kroków.Tego dnia przywiezli pięć sztuk zwierzyny, pięknieoprawionej.Tylko on nie miał się czym pochwalić.Nigdy w życiu nie50 zabił sarny i rozumiał, że n i e z a b i ł b y , chyba żeby pozwoliła siępodejść na kilka kroków.Nie umiał również obedrzeć wołu ze skóry.Nie umiał go rozebrać.Nóż myśliwski wydawał mu się odpowiednitylko do zabijania.Pewien zręczny Meksykanin dał mu nim lekcję najego własnej skórze i Młokos nie zapomniał nauczki.Tak powoli, dzień po dniu Młokos zaznajamiał się z bydłem, strzel-bą, oprawianiem zwierzyny, wyprawianiem skór, pastwiskami.Uczyłsię również rachunkowości.Lavery zabierał go do kancelarii i pokazy-wał wielkie księgi, nad którymi pracował buchalter.Młokos dowiady-wał się o cenach, transportach, kontroli zapasów.Musiał nauczyć sięcen sprzedażnych.Lavery obiecywał, że go wyśle do Chicago, żeby sięzapoznał z bydłem z punktu widzenia rynkowego.Młokos przykładał się jak mógł, ale cień nie schodził z jego czoła.Przyszła sobota.Wieczorem miały być tańce w mieście, kowbojskazabawa.Chłopców obowiązywała schludność, lecz nie stroje.Młokosnaturalnie miał zabrać Ruth.Pojechali lekką bryczuszką na gumach wparę dobrych koni, który to zaprzęg panna dostała w dzień urodzin,gdy skończyła osiemnaście lat.Owinęli się w płaszcze od kurzu i Mło-kos wypuścił konie, aż ziemia grzmiała, a jemu o mało nie wyrwało rąkze stawów.Ale rad był, że nie siedzi bezczynnie.Do miasta było sie-dem mil.Udawał, że musi poświęcać całą uwagę koniom i Ruth niemiała o to pretensji [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl