[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdzikim wrzaskiem zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już podnosiłdziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaniną swychnóg.Adela przychodziła wówczas blademu ze zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz zutkwionym trofeum, ażeby ją utopić w cebrzyku.Już wówczas jednak nie umiałbym byłpowiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ichświadkiem.Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broniod fascynacji wstrętu.Zamiast odgraniczyć się do straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji,ojciec mój, wydany na łup szału, wplątywał się w nią coraz bardziej.Smutne skutki nie dałydługo na siebie czekać.Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nasprzerażeniem i smutkiem.Zachowanie ojca zmieniło się.Szał jego, euforia jego podnieceniaprzygasła.W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia.Zaczął nas unikać.Krył się dzień cały po kątach, w szafach, pod pierzyną.Widziałem go nieraz, jak wzamyśleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występowaćzaczęły czarne plamy, jak łuski karakona.W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nańpotężnymi arakami.Widziałem go pózną nocą, w świetle świecy stojącej na podłodze.Mójojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber,fantastycznym rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach,opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg.Mój ojciecporuszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym zezgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego.Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca.Podobieństwo do karakona występowało z dniemkażdym wyrazniej - mój ojciec zamieniał się w karakona.Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego.Widywaliśmy go coraz rzadziej, całymi tygodniamiznikał gdzieś na swych karakonich drogach - przestaliśmy go odróżniać, zlał się w zupełnościz tym czarnym niesamowitym plemieniem.Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieś jeszcze wjakiejś szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery karakonie, czy teżbył może między tymi martwymi owadami, które Adela co rana znajdowała brzuchem dogóry leżące i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała?___________________________________________________________________________Pobrano z http://my-ebook.pl Strona 36 my-eBook_________________________________________________________________________________________________________________- A jednak - powiedziałem zdetonowany - jestem pewny, że ten kondor to on.- Matkaspojrzała na mnie spod rzęs: - Nie dręcz mnie, drogi - mówiłam ci już przecież, że ojciecpodróżuje jako komiwojażer po kraju - przecież wiesz, że czasem w nocy przyjeżdża dodomu, ażeby przed świtem jeszcze dalej odjechaćWICHURATej długiej i pustej zimy obrodziła ciemność w naszym mieście ogromnym, stokrotnymurodzajem.Zbyt długo snadz nie sprzątano na strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnkina garnkach i flaszki na flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek.Tam, w tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemność zaczęła sięwyradzać i dziko fermentować.Tam zaczęły się te czarne sejmy garnków, te wiecowaniagadatliwe i puste, te bełkotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek.Aż pewnej nocywezbrały pod gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkimstłoczonym ludem na miasto.Strychy, wystrychnięte ze strychów, rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelałyczarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek,lansady drewnianych kozłów, klękających na jodłowe kolana, ażeby wypadłszy na wolność,napełnić przestwory nocy galopem krokwi i zgiełkiem płatwi i bantów.Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki beczek i konwi, i płynęły przez noce.Czarneich, połyskliwe, gwarne zbiegowiska oblegały miasto.Nocami mrowił się ten ciemny zgiełknaczyń i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujących skopcówi bredzących cebrów.Dudniąc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki i konwie, dyndały się gliniane stągwie zdunów,stare kapeluchy i cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnąc w niebokolumnami, które się rozpadały.I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami drewnianych języków, mełły nieudolnie wdrewnianych gębach bełkot klątw i obelg, bluzniąc błotem na całej przestrzeni nocy.Ażdobluzniły się, doklęły swego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl