[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mój głos zginął w wirze ogłuszających grzmotów wodospadu.Ostatni schodził pasterz - pojawił się na dole po kilku minutach.Otworzył torbę, wyjął woskowe świece oraz hubkę81 1 krzesiwo, żeby je zapalić.Po chwili staliśmy w jaśniejącym kręgu.Było chłodno, a jednak czoło miałem zroszone potem.Złączyliśmy ręce i pomodliliśmy się, ufni, że nawet z tej najgłębszej, najciemniejszej szczeliny piekła Pan usłyszy naszegłosy.Uniosłem sutannę i ruszyłem ku brzegowi rzeki.Pozostali podążyli moim śladem, przewodnik został przy drabinie.W oddali grzmiały kaskady gorącej, niewyczerpanej wody.Przez środek jaskini płynęła rzeka korytem tak szerokim,jakby Styks, Phlegethon, Acheron i Kokytos - rozgałęzione rzeki piekieł - połączyły się w jedną.W kłębiącej się mglepierwszy dostrzegł czółno brat Franciszek.Zebraliśmy się nad jego dziobem i poczęliśmy rozważać dalszą przeprawę.Zanami ciągnęło się kamienne dno jaskini, dalej czekała drabina.Przed nami, po drugiej stronie rzeki, ujrzeliśmy niszeskalne przypominające plaster miodu.Decyzja była oczywista: przeprawiamy się przez zdradliwą rzekę, aby zbadać drugibrzeg.Było nas pięciu, a wszyscy słusznej wagi, zacząłem się zatem obawiać, że w wąskim czółnie się nie pomieścimy.Wszedłem do łodzi, trzymając się prosto, choć gwałtownie kołysała się na falach.Nie miałem złudzeń, że gdyby sięwywróciła, bezlitosny prąd porwałby mnie w labirynt skał.Chybocząc się, odzyskałem równowagę, usiadłem bezpiecznieza sterem.Dołączyli do mnie pozostali bracia i wkrótce wyruszyliśmy.Brat Franciszek popychał czółno długim,drewnianym kijem w stronę drugiego brzegu.Rzeka prowadziła nas coraz dalej i dalej od wejścia jaskini, ku naszejzgubie.XIstoty uwięzione w skalnych celach zaczęły syczeć na nasz widok jak jadowite węże, wpatrywały się w nas okrutnymibłękitnymi oczami, biły potężnymi skrzydłami w kraty cel.Setki niepokornych, ciemnych aniołów rwały lśniące, białeszaty, błagając o ratunek, błagając nas, posłańców Boga, byśmy ich uwolnili.XIBracia padli na kolana, sparaliżowani rozgrywającym się na naszych oczach przerazliwym widowiskiem.W głębigórskiej rozpadliny, rozciągającej się jak okiem sięgnąć, znajdowały się niezliczone cele więzienne, a w nich setkimajestatycznych istot.Podszedłem bliżej, próbując pojąć, co widzę.Nieziemskie istoty były tak przepełnione światłością,że gdy spróbowałem spojrzeć w głąb jaskini, musiałem odwrócić wzrok.Aliści tak, jak pragnie się przejrzeć płomień,paląc przy tym oczy najbledszym, błękitnym językiem ognia, tak i ja pragnąłem na nie patrzeć.Wreszcie zrozumiałem, żew każdej wąskiej celi przetrzymywany jest jeden skrępowany więzami anioł.Brat Franciszek złapał mnie za ramię, przerażony, błagał, byśmy wracali do łodzi.Wpadłszy w ferwor, nie usłuchałem.Obróciłem się twarzą do pozostałych, nakazałem im wstać z klęczek i iść za mną.Kiedy weszliśmy do więzienia, jęki ustały.Anioły wpatrywały się w nas zza grubych, żelaznych krat, ich wybałuszoneoczy obserwowały każdy nasz ruch.To, jak bardzo pragnęły wolności, nie było zaskoczeniem: przykute do cel czekały nauwolnienie od tysięcy lat.Pod żadnym jednak względem nie były wynędzniałe.Ich ciała emanowały intensywnymblaskiem, złotym światłem, które wyłaniało się z ich przezroczystej skóry i otaczało je złotą poświatą.Fizycznie górowałynad ludzmi: były wysokie, wytworne, skrzydła okrywały je od ramion po stopy niczym lśniące, białe peleryny.Ich pięknanie mogłem przyrównać do niczego, co wcześniej widziałem bądz o czym śniłem.Pojąłem, dlaczego te niebiańskie istotyuwiodły córki człowiecze i dlaczego nefilimowie pysznili się swoim dziedzictwem.Zagłębiłem się we mgle, mój niepokójrósł z każdym krokiem, raptem uświadomiłem sobie, że zeszliśmy w tę otchłań, aby wypełnić cel, którego nikt z nas nieprzewidział.Dotąd sądziłem, że naszą misją jest odzyskanie anielskiegoskarbu, ale wtem dotarła do mnie straszliwa prawda: zeszliśmy w głębiny, by uwolnić Zbuntowane Anioły.Z obskurnej celi wyłonił się anioł o bujnych, złotych włosach.Trzymał w ręku lśniącą lirę, o okrągłym, pustym brzuścu.Uniósł ją i szarpnął za struny, a jaskinię wypełniła cudowna, nieziemska muzyka.Nie umiem rzec, czy to ze względu naecho, czy to z powodu jakości instrumentu dzwięk był tak głęboki, tak soczysty - czarowna melodia całkiem owładnęłamoimi zmysłami, zdawało mi się, że ze szczęścia postradam rozum.Po chwili anioł zaczął śpiewać, jego głos wznosił się iopadał wraz z dzwiękami liry.Powoli do chóru dołączali inni, wszystkie głosy tworzyły muzykę niebios, wyśpiewywanąprzez nieprzebraną rzeszę, jak ta, którą opisał Daniel, dziesięć tysięcy po dziesięć tysięcy aniołów.Staliśmy, skamieniali,zupełnie bezbronni wobec potęgi niebiańskiego chóru.Melodia wryła mi się w umysł.Słyszę ją nawet teraz.Z miejsca, w którym się zatrzymałem, wpatrywałem się w anioła.Ostrożnie uniósł długie, szczupłe ramiona i rozpos-tarł potężne skrzydła.Podszedłem do drzwi jego celi i wyjąłem z zatrzasku zardzewiały hak, a wtedy on z siłą, którapowaliła mnie na ziemię, rozwarł drzwi celi i wyszedł na zewnątrz.Biła od niego wielka radość: był wolny.Uwięzione anioły ryczały w swoich zamknięciach, zawistne wobec triumfu brata, występne, wygłodniałe stworydomagały się uwolnienia.Bez reszty zafrapowany widokiem aniołów, nie od razu spostrzegłem efekt, jaki muzyka wywarła na moichtowarzyszach.Raptem, zanim zdążyłem pojąć, że demoniczna melodia zaklęła jego umysł, brat Franciszek pobiegł wstronę anielskiego chóru.Oszalały, padł przed aniołem na kolana.Anioł wypuścił lirę z rąk, tym samym gwałtownieurywając subtelne tony, i dotknął oszołomionego brata Franciszka, spowijając go światłem tak gęstym, że nieszczęśnikwyglądał jak zanurzony w brązie.Ciężko dysząc, Franciszek padł na ziemię.Przysłaniał oczy, gdy potężna światłośćprzyżegała mu ciało.Zdjęty zgrozą patrzyłem, jak rozpływa się jego szata i topi ciało, jak z mego druha pozostają82 zwęglone mięśnie i kości.Brat Franciszek, który zaledwie kilka chwil wcześniej trzymał mnie kurczowo za ramię i błagał,abyśmy wrócili do czółna, zginął rażony jadowitym światłem anioła.XIIChwile tuż po śmierci brata Franciszka to wszechogarniający chaos.Pamiętam syczenie aniołów z cel.Pamiętampoczwarne zwłoki Franciszka, które czerniały i rozkładały się na moich oczach.Reszta ginie w mroku.Nie wiem, jakimsposobem lira anioła - skarb, po który przyszliśmy do jaskini - znalazła się w moich rękach.Pospiesznie ująłeminstrument w osmalone dłonie i ukryłem bezpiecznie w torbie.Nagle znalazłem się na dziobie drewnianej lodzi.Szatę miałem podartą i postrzępioną.Ból przenikał mnie na wskroś.Od ramion odpadało mi mięso, odrywało się krwawymi, sczerniałymi płatami.Kępy brody spłonęły aż po skórę.Dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że podobnie jak brata Franciszka, dosięgła mnie straszliwa świetlistość anioła.Podobny los spotkał także innych braci.Dwaj rozpaczliwie odpychali czółno kijami.Stali w osmalonych szatach,potwornie poparzeni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl