[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Och, kochanie, naprawdę mam ochotę cię udusić.*Wiedziała.Od chwili kiedy zaprosili ją, żeby poszła z nimi do restau-racji, wiedziała dlaczego.Umyła głowę i zgodnie z poleceniem matkiwłożyła morelową sukienkę i satynowe pantofle.Tym razem nie byłato  La Licorne", a restauracja włoska, pełna zapewniających prywat-ność małych boksów z ławami wyściełanymi skórą i zapalonymi świe-cami sterczącymi z szyjek owiniętych rafią butelek po winie.Lidia ob-racała na talerzu kawałki czegoś, co się nazywało linguini, i czekała, ażAlfred i Walentyna przejdą do rzeczy.Alfred dużo się uśmiechał, pomyślała sobie nawet, że na pewno bolągo już od tego policzki.Zupełnie jakby połknął maszynę do robieniauśmiechów.Nalał jej kieliszek wina i powiedział wesoło:- Fajnie jest, prawda, Lidio?- Uhmm.Unikała wzroku matki.- Słyszałem, że dalej ostro się uczysz, chociaż masz wakacje.Wspa-niale, moja droga.Na czym się koncentrujesz?- Na Rosji i rosyjskim.W głębi oczu Alfreda dostrzegła błysk zaskoczenia, ale uśmiech najego wargach ani drgnął.- Ciekawe, prawda? W końcu to twoje dziedzictwo, prawda? Ale Jó-zef Stalin robi teraz okropne rzeczy w imię wolności, zupełnie znie-kształcając znaczenie tego słowa, więc świat, o którym czytasz wksiążkach, już nie istnieje.To, co się tam teraz dzieje, to barbarzyń-stwo.Pod rządami komunistów kułacy i biedni chłopi umierają z głodu.- Tak samo jak za cara? Walentyna jęknęła cicho.- Daj spokój, Lidio - powiedział Alfred z lekką determinacją.- Niewdawajmy się w takie dyskusje.Dziś jest okazja do świętowania.RLT - Spojrzał niemal nieśmiało w kierunku Walentyny.- Twoja matkai ja chcemy ci oznajmić nowinę, z której, jak mamy nadzieję, bardzosię ucieszysz.Walentyna nie skomentowała jego słów.Patrzyła czujnie na córkę.A Lidia zaczęła mówić.Miała dziwne wrażenie, że jeśli zasypie małyrestauracyjny boks słowami, jeśli zapełni nimi wszystkie wolne kąty,nie zostanie dość miejsca na słowa Alfreda zamierzającego wydusić zsiebie wieści.- Panie Parker, mówił pan chyba, że mój dyrektor szkoły, pan Theo,to pański przyjaciel, prawda? - powiedziała z troską w głosie.- A ja nie bardzo wiem, co myśleć, ponieważ pod koniec semestruzachowywał się bardzo dziwnie.Widzi pan, zadawał nam jakieś ćwi-czenia, a sam siadał przy stoliku, opierał głowę na rękach i siedział takcałe wieki, jakby spał, ale nie spał, bo widziałam, że patrzy na nasprzez palce, a Maria Allen sądzi, że pewnie ma problemy z tą swojąpiękną chińską kochanką i cierpi z powodu złamanego serca, ale.- Lidio - przerwała jej Walentyna.-.ale Anna mówi, że jej ojciec zachowuje się tak, kiedy ma kaca, apewnego dnia pan Mason wpadł do klasy cały czerwony i wyciągnąłpana Theo z.- Lidio! - Tym razem ostrzej.- Przestań.Po raz pierwszy Lidia spojrzała matce w oczy.Nie powiedziała jużani słowa, tylko patrzyła na nią błagalnym wzrokiem.Walentyna odwróciła głowę.- Powiedz jej, Alfredzie.Niech usłyszy tę wspaniałą nowinę.Alfredrozpromienił się- Widzisz, Lidio, twoja matka uczyniła mi wielki zaszczyt i zgodziłasię zostać moją żoną.Zamierzamy się pobrać.Czekali na jej odpowiedz.Lidia z wielkim wysiłkiem zmusiła usta do uśmiechu, choć zębyprzykleiły jej się do warg.- Moje gratulacje - powiedziała.- Mam nadzieję, że będziecie bardzoszczęśliwi.RLT Matka pochyliła się i pocałowała ją lekko w policzek.RLT 26Chang An Lo znalazł wiadomość.Wiedział, że to od niej, jeszczenim rozwinął kartkę.Delikatnie obracał w palcach papier, szukając nanim dotyku jej ręki.Włożyła go do małego słoika po korniszonach iustawiła na płaskiej skale przy Jaszczurczym Strumieniu, tej, na którejlubiła się opalać.Na słoiku położyła gęstą gałązkę, żeby go łatwo niedostrzegły jakieś obce oczy, a wiotkie srebrne liście brzozy zwinęły sięi wyschły w upale.Była ostrożna.%7ładnych nazwisk, Tylko ostrzeżenie.Doborowe oddziały Kuomintangu są w drodze do Junchow.Mająrozgromić komunistów.Wyjedz.Pilnie.Ty i twoi przyjaciele.Ucie-kajcie.Słowo  Uciekajcie" zostało podkreślone na czerwono.Na doleświstka był rysunek węża z odrąbaną głową i krwią kapiącą z rany.*Noc była czarna jak demon.Bez księżyca.Nieustająca mżawka głu-szyła wszelkie dzwięki.Dom był wielki i dobrze strzeżony.Strażnicyniemal niewidzialni pod zadartymi okapami.Wysokie zewnętrzne ścia-ny nie miały okien, każdy dziedziniec był oświetlony kolorowymi la-tarniami nawet teraz, w środku nocy.W każdych drzwiach wycho-dzących na dziedzińce bezustannie dzwoniły wietrzne dzwonki, od-ganiające złe duchy i złych gości, ale głównym zagrożeniem dla Chan-ga był szerokogłowy pies chow-chow, który patrolował ostatni dzie-dziniec.Jego szpiczaste uszy wychwytywały dzwięki niesłyszalne dlaludzi.Chang w swoich filcowych butach stąpał bezszelestnie po dachów-kach, poruszając się z powolną cierpliwością, jeden cichy krok i prze-rwa.Jego celem nie był wielki wewnętrzny dziedziniec, ale ten wcześ-RLT niejszy, ten z wodą tryskającą z otwartego pyska delfina i z karpiamipływającymi jak białe duchy w pięknym stawie, ten, gdzie w rogu rosłaśliwa uginająca się pod ciężarem dojrzałych owoców.Drzewo było sta-re, jego gałęzie opierały się o dom jak starzec na lasce.Chang ubranybył na czarno.Czekał przyczajony w ciemności na dachu.Wzrok iumysł skupił na jednym oknie.Strażnik wykonywał swą pracę sumiennie, dzgąjąc ciężkim kijemkrzaki i przestrzeń pod zwieszającymi się gałęziami.Chang usłyszałpacnięcie, kiedy kij trafił w jakiegoś nocnego gada przebiegającego pomarmurowej posadzce.Latarnia na werandzie oświetlała połowę twa-rzy strażnika.Jego czujne oczy wypatrywały kogoś lub czegoś, co oży-wiłoby nudę nocnej służby.Chang nie zamierzał oddać mu tej przy-sługi.Jeszcze nie.W końcu mężczyzna zniknął w mrokach kolejnego dziedzińca, a piespowitał go służalczym skomleniem.Kiedy uwaga zwierzęcia skoncen-trowana była na strażniku, Chang ruszył.Mokre dachówki, śliskie podnogami.Wzdłuż brzegu dachu.Kolejne dachówki, porośnięte mchem izdradliwe [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl