[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz pozostawało uwolnić Anielkę, lecz co dalej? Uczciwość podpowiadałaMorosiniemu, aby odprowadzić ją do męża, lecz książę, jako człowiek honoru,odczuwał potworny niesmak na myśl, że tę, którą kocha, miałby pchnąć w ra-miona innego.Vidal-Pellicorne, ściskając mu dłoń, sprowadził problem do wła-ściwych rozmiarów, oznajmiając:- Jeśli oboje wyjdziecie z tego żywi, to będzie cud! Pózniej może będzie mia-ła coś do powiedzenia.* * *Cały dzień padał deszcz.Noc była świeża i wilgotna.Na dworze niewieleosób.Auto sunęło z cichym pomrukiem po błyszczącej wstędze asfaltu, na któ-rego końcu wznosił się Auk Triumfalny widoczny w trzech czwartych i zleoświetlony.RLT Po dotarciu do umówionego miejsca Morosini zatrzymał automobil, wyjąłetui z papierosami, potarł zapałkę, ale nie zdążył zapalić papierosa, gdy naglektoś gwałtownie otworzył drzwi i potężny podmuch zgasił płomień.Równo-cześnie usłyszał nosowy głos z akcentem nowojorskim:- Posuń się! Ja poprowadzę.I żadnych zbędnych ruchów!Lufa rewolweru przytknięta do skroni była tak przekonująca, że Aldo bez pro-testu przesiadł się na miejsce obok, rzucając pytanie:- Prowadził pan już rollsa?- A o co chodzi? Samochód jak każdy inny! Jezdzi jak każdy!Morosini wyobraził sobie, jak zareagowałby szofer Riley na takie bluznier-stwo.Nagle otworzyły się drugie drzwi i wokół jego nadgarstków zatrzasnęły siękajdanki, a na oczy założono mu grubą, czarną opaskę.- Możemy jechać! - rzucił ktoś z akcentem mieszkańca przedmieścia, który,choć paryski, zabrzmiał bardzo antypatycznie.Mężczyzna siedzący za kierownicą z pewnością był olbrzymem, gdyż Aldopoczuł, jak zmniejsza się jego przestrzeń życiowa.Pod ciężarem nieznajomegojęknęły resory.Na dodatek zalatywał rumem, a jego kumpel wydzielał kłęby ta-niego, orientalnego zapachu.Nowy kierowca ruszył i zmienił bieg tak gwałtownie, że skrzynia biegów za-protestowała z oburzeniem.Morosini pośpieszył na pomoc.- Co pan sobie wyobraża? Ze prowadzi traktor? Wiedziałem, że sir Henry niebędzie zadowolony.- Sir Henry?- Dowiedz się, mój przyjacielu, że u Rolls-Royce'a tak nazywa się silnikiskonstruowane przez firmę.To imię czarodzieja, który je wymyślił!- Czy mam zamknąć gębę temu snobowi? - rozzłościł się pasażer z tyłu.-Wkurza mnie!RLT Snob, o którym była mowa, powstrzymał się tym razem od wyrażenia swegozdania, domyślając się, w jaki sposób tamten zmusiłby go do milczenia.Zagłębiłsię w siedzeniu i starał się zapamiętać drogę, dobrze znając Paryż.Wkrótce jed-nak, ze względu na całkowitą ciemność, stracił orientację.Auto jechało najpierwaleją du Bois, skręciło w prawo, potem w lewo, znowu w prawo, w prawo, i w le-wo.po jakimś czasie nazwy ulic zaczęły się plątać, chociaż nowy kierowca je-chał już ostrożniej, gdyż widocznie wziął sobie do serca sarkazm zakładnika.Podróż trwała godzinę, jak oznajmił zegar kościoła, który zaczął bić przedsamym przyjazdem na miejsce.Trudno było jednak określić rodzaj nawierzchni,gdyż nie pozwalała na to wyjątkowa jakość zawieszenia rollsa.Jednak, po lek-kim wstrząsie, pasażer domyślił się, że jadą po żwirze.Po chwili auto stanęło.Szofer, który cały czas się nie odzywał, wreszcie otworzył usta:- Nie ruszaj się! Ja cię poprowadzę.- Gdyby sobie złamał kark, to byłoby prawdziwe nieszczęście! - parsknął jegokumpel.Kiedy Morosini wysiadł z auta, uczuł, jak zbiry biorą go pod ramiona, a ra-czej unoszą w powietrzu.Następnie wniesiono go po kilku kamiennych scho-dach.Wokół pachniało ziemią, drzewami i mokrą trawą.Z pewnością jakaś po-siadłość pod Paryżem.Potem posadzka i trzaśniecie ciężkich drzwi.W końcuskrzypiący parkiet, a dalej - miękki dywan.Kiedy podtrzymujące go ramię wypuściło go z żelaznego uścisku, poczuł, żetraci równowagę jak niewidomy pozbawiony oparcia w pustej przestrzeni.Lecz,wreszcie ciasna opaska została zerwana i Morosini, oślepiony światłem lampystojącej na stole, próbował skutymi dłońmi zasłonić oczy.Usłyszał zimny, metaliczny głos, zabarwiony lekkim, obcym akcentem:- Zdejmijcie mu bransoletki!RLT - Gdyby zechciał pan również skierować lampę w druga stronę, byłbym wiel-ce zobowiązany! - zaproponował Morosini.- Czy nie za wiele tych wymagań? Ma pan pieniądze i klejnot?- Miałem je, opuszczając pałac sir Eryka Ferralsa.Co do reszty, niech pan za-pyta swoich zbirów!- Mam tu wszystko, szefie! - poinformował Amerykanin z ulgą, że może na-reszcie mówić w swoim języku.- No to na co czekasz? Dawaj!Zbliżywszy się, goryl, jakieś dwa metry w kłębie, zasłonił światło, zmniejsza-jąc w ten sposób tortury więznia.Snop zmienił kierunek, padając na blat biurka.Z tyłu zarysowała się sylwetka mężczyzny, lecz widoczne były tylko jego ręcewychodzące z tweedowych rękawów.Ręce nerwowo rozdarły paczkę, wyjęłypliki banknotów i otworzyły szkatułkę, a z niej uwolniły szafir, który roztoczyłgłęboki blask i migotanie diamentowej oprawy.Na ten widok nieznajomy wydałokrzyk podziwu.Morosini oddał w myśli hołd zręczności Szymona Aronowa,był to naprawdę wielki artysta.Jego podróbka wydawała się bardziej prawdziwaniż oryginał.- Zaczynam żałować, że nie mogę zachować go dla siebie! - mruknął niezna-jomy.- Ale kiedy się dało słowo, trzeba go dotrzymać.- Jestem szczęśliwy, widząc, że powodują panem tak szlachetne pobudki! -zakpił Morosini.- W takim razie, ponieważ dostał pan to, czego żądał, proszę ozwrócenie lady Ferrals i wolności.nie licząc rolls-royce'a, żebym mógł zawiezćzakładniczkę do domu.Jeśli jeszcze jest żywa.-dodał tonem, w którym niepo-kój mieszał się z grozbą.- Niech pan będzie pewien, że włos jej nie spadł z głowy! Zaraz sam się panprzekona.Zaprowadzimy pana do niej.- Nie przyjechałem z wizytą, lecz aby ją zabrać!RLT - W swoim czasie! Sądzę, że miał pan.Tu przerwał, gdyż w tej chwili wielkie drzwi otworzyły się, a równocześniezaświecił się żyrandol, ukazując dość obszerne pomieszczenie, raczej zle ume-blowane w stylu pretensjonalnego mieszczaństwa, ze ścianami pokrytymi okrop-ną tapetą w liście i kwiaty w odcieniach zielonkawych, czekoladowych i cukier-koworóżowych, od których Alda rozbolały zęby.- Och, widzę, że przyszedłeś! - krzyknął Zygmunt Sol-mański, podchodzącpospiesznie do stołu, na którym leżał okup za siostrę.Dotknął kilku banknotów.Człowiek, który je liczył, odebrał mu je gwałtow-nie i zamknął w walizce.- A pan tu po co? - spytał najwyrazniej rozzłoszczony [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl