[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tego tak bałamuciła, jak mnie, ażw końcu porwać ją pewnie myślał, co ona zmiarkowawszy, uszła mu do Wrocławiai tak z niego, jak ze mnie zadrwiła.Dosyciem dla niej cierpiał.Zakląłem się, że jejwidzieć i znać nie chcę, ano przecie serce boli.Marcik wzdychał tak pociesznie, że książęciu na śmiech się zbierało i rzekł: Pójdziesz ze mną, da Bóg, na Pomorze.W Gdańsku urodziwych niewiast dosyć,napytasz sobie drugą.Oddał książę list Marcikowi, który do nóg mu padł po raz drugi, a choć dosyćobojętnie to przyjął, gdy za pazuchą poczuł owo nadanie pańskie, a pomyślał, żeswój własny szmat ziemi mieć będzie: kawał lasu, ryby, grzyby, wypas dlastadniny, grunta, na których ludzi będzie mógł sadzić, że się stanie panem jako idrudzy, z chudego pachołka, zaszumiało mu w porąbanej głowie.A jakaż todopiero radość dla starego ojca i macierzy! Gdy go Aoktek odpuścił potem, jużnawet na Rzezniczą ulicę nie wstąpiwszy, wprost do Aowczej pośpieszył.Była godzina na noc, gdy tam stanął.Koń zarżał i stary Chaber wyszedł go wziąćdo szopy.Zbyszek, który go widział wyjeżdżającym dość smutnie, uradował się wprogu, ujrzawszy wracającego z jakąś butą znaczną, a licem dość wesołym,przynajmniej rozpogodzonym.Witali się, a Zbita wieczerzę już podawać miała, gdy Marcik obejrzał się po starymdworze. A co?  odezwał się. Już by nam tę Aowcze wartało porzucić, bo to biesi kątjest, życie w nim licha warto.Zbyszek zdziwił się mocno. Co ci w głowie? Gotóweś do miasta?  rzekł kwaśno.  Jam to mieścisko zbrzydził gorzej Aowczej  żwawo odpowiedział Marcik.Mnie by się chciało precz stąd wynieść.Jak myślicie? Gdzieś pod Bochnię albo co? Cóż ci to tu soli mało?  rozśmiał się Zbyszek.Wtem Marcik, nie mogąc już strzymać, rozśmiał się, dobył z płachty zawinięty wniej pergamin z pieczęcią wiszącą, chustę precz odrzucił i podniósł go w ręku dogóry. Patrzajcie no  zawołał  jaki to dobry pan! Bóg mu daj tę koronę, którejpragnie! Ojczulu miły, ziemi nam szmat podarował na wieczne czasy.Zowie sięmajętność nasza Wieruszyce!Zbyszek uszom nie wierzył, Zbita stała jak skamieniała. Jakie ci tam Wieruszyce  odezwał się  głowę zawieruszyły? Co bopleciesz? Starych nie zwódz! Nie godzi się. Nie zwodzę, nie kłamię, nie bałamucę!  zawołał dmąc się nieco Marcik.Oto tym listem za wierne usługi pan mi nadał ziemię koło Bochni! Była tam albo ijest osada jakaś, gruntów i lasu dosyć.Aowcze teraz kołkiem podeprzeć,Mieczykowi za łaskę jego, nieraz wypominaną, podziękować i na swoje śmieciskonam ruszać!Zbyszek ani syn czytać nie umieli, przecież ów zamazany pergamin, owa pieczęćna sznurku, którą stary, pochwyciwszy, do ust cisnął, a oczy pasł nimi, uczyniły nanich wrażenie niezmierne.Chaber, Marucha, chłopak przybiegli przypatrzeć siętemu czemuś, co ziemię dawało, z poszanowaniem jak świętości.Zbyszek,przekonawszy się, że syn prawdę mówił, wpadł w rodzaj radosnego szału, prawieupojenia.Długo znoszone ubóstwo, pokora, do której był zmuszony, żywot nałasce, przygniotły tak go, że odrobiny tej szczęścia spokojnie znieść nie umiał.Roiło się im państwo wielkie, choć nie wiedzieli sami, co im dano.Temu, co długonie miał nic, ziemia, owo czarodziejskie słowo, zawracało głowę.Ziemia, lasy,woda, pastwiska, rola, barcie, a może ludzie, służba i swój własny dwór i chleb, niecudzy! Wszystko to jak z nieba na nich spadało.Zbyszek, starowina, gdyby był mógł, puściłby się był na noc całą do swychWieruszyc, do których drogi nie wiedział, o których, jako żyw, nie słyszał.Marcikowi mniej było pilno, przecież i on swe dziedzictwo zobaczyć pragnął.Zaczęto spierać się, co z tym robić.Zbita już w myśli gospodarstwo zaprowadzała,frasując, skąd chudoby dostanie.Stanęło na tym, ażeby Zbyszek obejmował,budował, pracował tam, a Marcik, wdzięczny panu, miał z nim iść na Pomorze, achoćby na kraj świata! Nim się spać pokładli, milczący Chaber pewien był, żejuścić i on chatynę tam z kilką zagonami otrzyma, a i Marucha coś roiła.Miałamieć dziewki pod rozkazami swymi i zagon lnu dla kądzieli.Gdy nazajutrz ojciec i syn, o świcie grzanym piwem się posiliwszy, puścili się,szukając Wieruszyc onych, na spytki, ledwie w Bochni dowiedzieli się, iż topustynia była nad Stradomką kędyś i drugiego dnia do nich trafili.Bezpańskie to było od dawna, granic pewnych nikt nie znał, o wodocieczach1 tylkopowiadano, że je niegdyś stanowić miały.Sąsiedzi wpierali się z różnych stron,zajmując łąki i zarośla.Z osadników, niegdyś tu zamieszkałych, zręby chat tylko pozostały, nie było ich już więcej nad jednego starego z synem, który się tu bodajdziedzicem sądził, a drugi w lepiance, dziad głuchy, zdziczały, w łachmanach.Ztym rozmówić się nawet nie było można.Z sąsiedniej Woli niektórzy ludzieofiarowali się granice i grunta zarosłe okazywać, na których ledwie widnychzagonach drzewa już bujały.Każdy z nich wszakże inaczej wiedział.Dworu niebyło żadnego, zwaliska tylko na pagórku nad Stradomką i murów szczątkizielskiem okryte.Sterczało ścian parę i złomy kamienne, pośród których młodabrzezina i łozy gęsto puszczały [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl