[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wkrótce po prawej ukazało się pasmo lasu z ukrytym w nimogrodzeniem.Południowo-wschodni kraniec Kelham.Na mojej mapiew prawym dolnym rogu.Za oknem przesuwała się południowa granica terenu bazy, a jazacząłem wytrzeszczać oczy, żeby nie przegapić głównej bramywjazdowej.Byłem prawie pewny, że znajduje się dokładnie pośrodkuogrodzenia.W Departamencie Obrony lubią porządek.Gdyby służbytechniczne napotkały po drodze wzniesienie, na pewno by jezniwelowały.Gdyby po drodze przytrafiło się bagno, służby techniczneby je osuszyły.W tym przypadku wyglądało na to, że napotkali niewielkiezagłębienie terenu, bo po paru kilometrach droga zaczęła biec po bliskodwumetrowym nasypie, mając po obu stronach ciągnący się niżej teren.Potem nasyp przybrał kształt ogromnego leja, stopniowo zwężającegosię w szeroką drogę dojazdową, wznoszącą się ponad otaczający jąteren.Wyglądało to jak skrzyżowanie z odchodzącą w bok głównąszosą, która na początku miała szerokość boiska do futbolu.Może nawetwiększą, tyle że nieco dalej się zwężała.Krzyżowała się z szosą podkątem prostym, ale nie było ostrych narożników ani ciasnych skrętów.Rogi były ścięte, łuki łagodne.Niewątpliwie z myślą o pojazdachgąsienicowych, a nie długich i szerokich limuzynach.Lej w bok od szosy stanowił tylko początek drogi dojazdowej,kawałek dalej kończyła się ona ślepo pod masywną główną bramąKelham, która wyglądała imponująco.Po bokach ciągnęły się wręczfortyfikacje, których częścią składową był potężny budynek wartowni.Obsada wartowni liczyła dziewięć osób, nieco bliżej szosy cywilnewładze okręgu reprezentowała samotna sylwetka zastępcy szeryfaButlera.Siedział w radiowozie zaparkowanym ukośnie do drogi, nakawałku ziemi niczyjej, w miejscu, gdzie szosa okręgowa przechodziław drogę wojskową.Wrota bramy wjazdowej były na oścież otwarte, a na drodzepanował ożywiony ruch.Baza była jasno oświetlona i tętniła życiem.Wyglądało na to, że wszystko wróciło do normy.Ludzie kręcili się tami z powrotem niezbyt gromadnie, ale też nie pojedynczo.Większośćjechała samochodami, ale zdarzali się też motocykliści.Więcej byłowracających, bo zbliżała się dwudziesta druga trzydzieści i jutro od ranaczekały ich obowiązki, ale garstka twardzieli dopiero ruszała na podbój.Pewnie instruktorzy.I oficerowie.Mieszkańcy bazy, których nieobowiązywała ścisła dyscyplina.Zwolniłem, jadąc za dwomasamochodami, następny wyjechał z bramy i wjechał na szosę za mną,i nagle znalazłem się w czteropojazdowej kawalkadzie.Sunęliśmy nazachód pod prąd strumienia wracających do bazy pojazdów.Zbliżając się do południowo-zachodniego krańca Kelham,próbowałem wypatrzyć miejsce mojej rozprawy sprzed dwóch dni, alebyło zbyt ciemno.Chwilę potem wyjechaliśmy z lasu i dostrzegłemzbliżający się z naprzeciwka radiowóz Pellegrina.Jechał wolno, jakbysamąobecnościąchciałuspokoićrozochoconychkierowcówwracających do bazy.Zaraz potem minęliśmy dzielnicę dla czarnych,podskoczyliśmy kolejno na torze i chwilę później wszyscy wykonaliśmyciasny skręt w Main Street, by zaparkować na placu przed ciągiembarów,kantorówpożyczkowych,sklepówz częściamisamochodowymi, bronią i używanym sprzętem stereo.* * *Wysiadłem z buicka i stanąłem na otwartej przestrzeni, mniej więcejw połowieodległościmiędzybaremBrannanówa rzędemzaparkowanych samochodów.Pusty plac zamienił się w deptak, gdziewojskowi snuli się od baru do baru lub stali grupkami, rozmawiająci parskając śmiechem.Jedni i drudzy mieszali się i przemieszczali, jakbyuczestniczyli w skomplikowanej choreografii.Nikt nie szedł prostoz jednego miejsca w drugie.Ludzie kręcili się wśród samochodów,przystawali, gadali, poklepywali się po plecach, przemieszczali się odjednej grupki znajomych do następnej.Widać też było sporo kobiet.Więcej, niż oczekiwałem.Nie miałempojęcia, skąd się tu ich tyle wzięło.Musiały przyjeżdżać z daleka.Niektóre towarzyszyły partnerom, inne stały w mieszanych grupkach,jeszcze inne trzymały się we własnym gronie.Musiało się tu kręcićokoło setki mężczyzn i około osiemdziesięciu kobiet, na pewno drugietyle siedziało jeszcze w barach.Prawdopodobnie wszyscy mężczyźninależeli do kompanii Bravo, wciąż jeszcze mieli urlop po ostatniej misjii nadrabiali stracony czas.Wyglądali tak, jak przypuszczałem.Dobrzewyszkoleni sumienni żołnierze, którzy w ciągu dnia służby dają z siebiesto procent swych niemałych możliwości, a wieczorem wyładowująnadmiar energii.Pełni dobrej woli i gotowi do chwalebnych czynów.Wszyscy mieli na sobie nieformalne uniformy żołnierzy na przepustce:dżinsy, T-shirty i kurtki.Niektórzy wyglądali na bardziej spiętychi czujniejszych, co pewnie świadczyło o tym, że są tu nowi.Inni staralisię za wszelką cenę błyszczeć w towarzystwie, ale na ogół wszyscywyglądali i zachowywali się tak, jak przystało na rasową jednostkę siłlądowych, która wyszła z koszar, żeby się zabawić.Słychać było krzykii nawoływania, większość zachowywała się dość hałaśliwie, alew głosach nie było agresji ani złości.W powietrzu nie czuło się napięcia.Nikt nie okazywał żalu o niedawne uwięzienie.Po prostu cieszyli się, żejest już po wszystkim.Mimo to przypuszczałem, że miejscowa władza i tak wstrzymujeoddech.Byłem pewny, że Elizabeth Deveraux ma na wszystko oko.I niemiałem wątpliwości, gdzie jej szukać.Potrzebowała centralnejlokalizacji, krzesła, stołu i okna oraz zajęcia, które umili jej oczekiwanie.W Carter Crossing było tylko jedno takie miejsce.Wyplątałem się z tłumu, ominąłem bar Brannanów i wszedłemw alejkę prowadzącą do Main Street.Przeszedłem obok kupy piachu,którym zasypano ślad po zwłokach Janice Chapman, i wyszedłemmiędzy apteką a sklepem z żelastwem, po czym skręciłem w prawoi ruszyłem w stronę knajpy.* * *Tym razem sala była prawie pełna.W porównaniu z tym, jakprezentowała się poprzednio, wręcz pękała w szwach.Prawie jak naTimes Square.Przy stolikach siedziało dwadzieścia sześć osób, w tymszesnastu wojskowych w czterech grupkach po czterech przy czterechoddzielnych stolikach.Wszyscy byli młodzi i rośli, siedzieli bliskosiebie, niemal stykając się ramionami, głośno rozmawiając i pokrzykującdo kolegów przy innych stolikach.Kelnerka niemal biegiem wpadała dokuchni i wypadała z niej, a ja pomyślałem, że pewnie biega tak od ranai próbuje nakarmić chłopaków stęsknionych za niewojskowym żarciem.Ale wyglądała na uszczęśliwioną.Bramy Kelham w końcu sięotworzyły i rzeka dolarów znów zaczęła płynąć, a ona mogła liczyć nanapiwki.Pozostałych trzech wojskowych jadło kolację w towarzystwiedziewczyn.Cała szóstka siedziała parami przy dwuosobowychstolikach, każda para zwrócona do siebie twarzami, nachylona ku sobiei prawie stykająca się głowami.Sprawiali wrażenie szczęśliwych ludzi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl