[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy tylko wjechali na płaskowyż, w oddali wyłoniły sięprzed nimi trzy namioty, nie zwrócili jednak uwagi na niskie, szare kształty, biorąc je zasterczące skały, póki nie zauważyli obok nich długiego szeregu kóz, spętanych razem za rogi naczas dojenia.Paliki i skórzane rzemienie mocujące do ziemi przysadziste namioty z jaczejsierści przydawały im wyglądu spękanych głazów, zerodowanych przez tłukące w nie odstuleci wichry.Zatrzymali samochód pięćdziesiąt metrów od obozu i poszli w stronę namiotów.Długakoszula okrywała mundur i pistolet Fenga.Nie było widać żadnych ludzi.Za namiotami powiewały flagi modlitewne.Maselnicestały bezczynnie.Obok namiotów leżały stosy suszonego łajna.Za obozem małe stadko jakówskubało wiosenną trawę.Koza z zawiązaną na uchu wstążką pasła się bez pęt.Zostaławykupiona.U wejścia do największego namiotu wisiała czaszka owcy, pod nią zaś rama zwierzbowych prętów, na której rozpięto splecione w geometryczne wzory pasma przędzy.Takie same wzory splatali z wysnutych z koców nici khampowie w Czterysta Czwartej.Była topułapka na duchy.Między kozami zaszczekał pies.Uwiązany szczeniak wyskoczył naprzód, przewracającmaselnicę.Z tłumoka wełny przy pierwszym namiocie dobiegł płacz dziecka i w jednej chwili znamiotu wysypali się jego mieszkańcy.Najpierw pojawili się dwaj mężczyzni, jeden wwojłokowej kamizelce, drugi w ciężkiej chubie, grubym płaszczu z owczej skóry, ulubionymprzez tybetańskich koczowników.Za nimi Shan dostrzegł kilka kobiet w tunikach uszytych zróżnorodnych skrawków; sadza i brud zgasiły niegdyś żywe kolory ich ubrań.Mały chłopczyk,nie więcej niż trzyletni, z podbródkiem i ustami umazanymi jogurtem, wysunął się do przodu. Mężczyzna w kamizelce, o ogorzałej, porytej zmarszczkami twarzy, niechętnie skinąłim głową, po czym zniknął w namiocie i po chwili wynurzył się stamtąd z zabrudzoną, wy-pchaną papierami kopertą.Wyciągnął ją w stronę Shana.- Nie prowadzimy kontroli urodzin - powiedział zakłopotany Shan.- Kupujecie wełnę? Już za pózno.Wełna była miesiąc temu.- Mężczyznie brakowałopołowy zębów.Zciskał zawieszone na szyi srebrne gau.- Nie przyszliśmy po wełnę.Feng wyjął z kieszeni cukierek w celofanie i wyciągnął go w stronę dziecka.Chłopieczbliżył się ostrożnie, porwał go i odbiegł między dwóch mężczyzn.Pasterz w chubie odebrałmu cukierka, powąchał go, dotknął językiem, po czym zwrócił chłopcu.Malec z radosnymkwikiem popędził do namiotu.Mężczyzna skinął głową, jakby na znak wdzięczności, leczpodejrzliwość nie zniknęła z jego twarzy.Odstąpił w bok i gestem zaprosił ich do środka.Wewnątrz było zaskakująco ciepło.Przy jednej ze ścian urządzono umywalnię,osłoniętą płachtą tkaniny z jaczej sierści, takiej samej, z jakiej wykonano pokrycie namiotu.Wiekowy dywan, niegdyś czerwono-żółty, teraz - spłowiały i przybrudzony - w odcieniachbrązu, służył mieszkańcom za podłogę, łóżka i krzesła.Pośrodku stał żelazny trójnóg, naktórym, ponad tlącymi się polanami, spoczywał ogromny kocioł.Na składanym drewnianymstoliku, łączonym kołkami i zawiasami dla łatwego demontażu przy przenoszeniu obozu, stałydwa naczynia na kadzidło i mały dzwonek.Ich ołtarz.Przy ołtarzu, jak gdyby spodziewając się znalezć tam ochronę, tłoczyło się dziesięciorokhampów, ostrożnych jak jelenie.Sześć kobiet i czterech mężczyzn, najwyrazniej należącychdo czterech pokoleń, ubranych w grube, brudne, wełniane spódnice i fartuchy w wyblakłeczerwono-brązowe paski oraz ciężkie chuby, które wyglądały, jakby miały za sobą wieleburzliwych lat.Przed grupę wysunęło się dziecko, może sześcioletnie, przyodziane w kawałjaczego runa, udrapowany wokół ciała i przewiązany w talii sznurkiem.Jedna z kobiet przycią-gnęła je do siebie, z desperacją spoglądając na Shana.Jedyną ozdobę kobiet stanowiłynaszyjniki z małych srebrnych monet poprzedzielanych czerwonymi i niebieskimi paciorkami.Wszyscy, mężczyzni i kobiety, mieli okrągłe twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi,inteligentne i przerażone oczy, skórę brudną od dymu, zgrubiałe od odcisków ręce.W głębinamiotu stała oparta o pal wątła, siwowłosa staruszka.W martwej ciszy khampowie i przybysze spoglądali na siebie poprzez zadymionewnętrze.Do namiotu wszedł mężczyzna w kamizelce, niosąc w ramionach niemowlę, wciążopatulone w wełniany kokon, i rzucił jedno słowo.Grupka khampów powoli się rozproszyła.Mężczyzni zasiedli wokół paleniska, kobiety wycofały się ku trzem masywnym kłodom, na których spoczywał ich sprzęt kuchenny.Mężczyzna, najwyrazniej przywódca klanu, ruchemręki zaprosił gości, by usiedli na dywanie.Kobiety odłupały parę kawałków z wielkiego blokuczarnej herbaty i wrzuciły je do kociołka.Nie wiedząc, jak zagaić rozmowę, ale wiernitradycjom gościnności, mężczyzni zaczęli opowiadać o swych stadach.Owca urodziłatrojaczki.Maki rosną gęsto na południowych zboczach, powiedział jeden z nich, a to znaczy, żemłode tego roku będą silne.Inny zapytał, czy goście nie przywiezli przypadkiem soli.- Szukam klanu Dronma - odezwał się Shan, przyjmując czarkę maślanej herbaty.Nastole zauważył ramkę na zdjęcie, leżącą fotografią do dołu, jak gdyby przewróconą w po-śpiechu.Nachylając się ku niej, spostrzegł, że poruszają się płachty oddzielające tył namiotu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl