[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Xiao Shan.Zło\ywszy drugi arkusz w kopertę, wsadził do niej pierwszy, wyciągnął z ognia tlący się patyki ruszył w ciemność.Szedł w świetle księ\yca, póki nie dotarł na mały występ z widokiem na dolinę.Tam zrobił mały kopczyk z suchej trawy między dwoma kamieniami i poło\ył na nim list.Spojrzał wgwiazdy, zło\ył ukłon w stronę kopca i podpalił go patykiem.Zledził z szacunkiem wznoszące się wniebo popioły, w nadziei, \e zobaczy, jak przecinają księ\yc.Ociągał się jeszcze, spowity gwiazdami.Wdychał zapach imbiru i słuchałgłosu ojca, wiedząc ju\, \e pamięta jeszcze, czym jest radość.W połowie drogi do namiotu serce skoczyło mu do gardła.Na ście\ce przednim pojawiło się czarne stworzenie.Pok.Ogromny pies usiadł mu na drodze.- Oni mówią, \e przygniótł go koń, ale to nieprawda - popłynął głos zprzydro\nych cieni.Głos Harkoga.Pobrzmiewała w nim dziwna, nie ujawnionawcześniej stanowczość.- To była mina przeciwpiechotna.Uciekałem przed ALW.Nagle znalazłem się w powietrzu.Wcale nie słyszałem wybuchu.Moja nogaprzeleciała obok mnie, zanim spadłem.Ale \ołnierze się zatrzymali.Sukinsynyzatrzymały się.- Wyszedł z cienia i spojrzał w górę, w niebo, tak jak robił to Shan.- Udało ci się ich powstrzymać?- Trzech z nich rzuciło się, \eby mnie wykończyć.Skląłem ich i rzuciłem wnich moją nogą.Uciekli jak szczeniaki.- Przykro mi, \e straciłeś nogę.- Moja wina.Nie powinienem był biec.Wracali razem, powoli, w milczeniu.Pok szedł na przedzie.- Jeśli chcesz, mo\emy zabrać was obu z powrotem - zaproponował Shan.- Nie - odparł Harkog powolnym, mądrym głosem.- Zabierzcie tylko techińskie ubrania.Wszystko, co jest z Lhadrung.On musi znów nosić wojłokowąkamizelkę.To wszystko mu się przydarzyło, bo próbował być kimś innym, ni\ jest.Pojechałem tam kiedyś cię\arówką.Do Lhadrung.Mają dobre buty.Ale ten Jao to był zły gość.- Znałeś Jao?- Jechałem kiedyś z Baltim czarnym samochodem.Tego Jao czuć było śmiercią.- Chcesz powiedzieć, \e wiedziałeś, \e Jao ma umrzeć?- Nie.Chcę powiedzieć, \e ludzie wokół niego umierali.On miał moc, jakczarownik.Znał potę\ne słowa, które poło\one na papier sprowadzały śmierć.Byli wystarczająco blisko, by widzieć blask ogniska, gdy Pok nagle zawarczał.Na tle skały rysował się cień.Harkog cicho upomniał psa i obaj ruszyli dalej w stronęobozowiska, nim Shan rozpoznał Fenga.- Wiem, co robiłeś - odezwał się sier\ant.- Wysyłałeś wiadomość.Shan zacisnął zęby.- Po prostu poszedłem się przejść.- Mój ojciec próbował nauczyć mnie tego, kiedy byłem mały - powiedziałFeng głosem, w którym pobrzmiewał ból.Shan uświadomił sobie, \e zle gozrozumiał.- Uczył mnie rozmawiać z dziadkiem.Ale zapomniałem tego.Tu, w górze,tak daleko, człowiek zaczyna rozmyślać.Mo\e.- Zmagał się z sobą.- Mo\e mógłbyśmi pokazać, jak.Trinle powiedział kiedyś Shanowi, \e ka\dy człowiek ma dzienną duszę inocną duszę, a najwa\niejsze zadanie \ycia polega na zapoznaniu ich ze sobą.Shanprzypomniał sobie, jak Feng opowiadał o ojcu w drodze do gompy Sungpo.Sier\antodkrywał właśnie swoją nocną duszę.Ruszyli z powrotem do występu, skąd Shan wysłał swój list.Feng rozpaliłmałe ognisko i wyciągnął ogryzek ołówka oraz kilka czystych kartek z obozowegobloczka.- Nie wiem, co powiedzieć.- Jego głos był cichy i pokorny.- Kazano namzerwać kontakty z rodziną, je\eli były tam złe elementy.Ale czasami tęsknię za nimi.To ju\ przeszło trzydzieści lat.- Do kogo piszesz?- Do dziadka, jak prosił ojciec.- Co o nim pamiętasz?- Niewiele.Był bardzo silny i śmiał się.Nosił mnie na barana, na szczyciewiązki drewna.- Więc po prostu napisz to.Feng namyślał się długo, po czym zaczął powoli pisać. - Nie znam słów - tłumaczył się, podając kartkę Shanowi.Dziadku, jesteś silny, skreślił na niej.Wez mnie na barana.- Myślę, \e twoje słowa są bardzo dobre - odparł Shan i pomógł mu sporządzić kopertę zpozostałych kartek.- śeby to wysłać, powinieneś być sam - powiedział.- Zaczekam w doleście\ki.- Nie wiem, jak to zrobić.Myślałem, \e są potrzebne jakieś słowa.- Po prostu umieść go w swoim sercu, jak robisz to teraz, a twój list dotrze doniego.Kiedy wrócili do obozu, Harkog, Yeshe i Balti siedzieli przy ogniu.Pemu,zagadując łagodnym, kojącym głosem, jak gdyby mówiła do niemowlęcia, karmiłaBaltiego gulaszem.Zdawało się, \e jego wycieńczenie przeniosło się na Yeshego,który wpatrywał się wyczerpany w płomienie z zagubionym wyrazem twarzy.- Byliśmy w twoim domu - zaczął Shan.- Stara kobieta, \ona szczura,pokazała nam kryjówkę.Chowałeś tam teczkę.Balti nie dał \adnego znaku, \e gousłyszał.- Co było tam takiego niebezpiecznego?- Wa\ne rzeczy.Jak bomba, mówił Jao.- Głos Baltiego brzmiał słabo ipiskliwie.- Widziałeś je kiedykolwiek?- Pewnie.Kartonowe teczki.Koperty.Nic prawdziwego.Tylko papiery.Shan zamknął oczy w przypływie frustracji, gdy uświadomił sobie, dlaczegoJao powierzał mu dokumenty.- Nie umiesz czytać, prawda?- Tylko znaki drogowe.Nauczyli mnie tego.- Dokąd jechaliście tamtej nocy? - zapytał.- Na lotnisko.Do Gonggar.To lotnisko dla Lhasy.Pan Jao ufa mi.Jestembezpiecznym kierowcą.Pięć lat bez wypadków.- Ale zboczyliście z drogi.Przed lotniskiem.- No tak.Mieliśmy jechać na lotnisko.Po kolacji powiedział co innego.Całypodniecony.Jedz na most na Szponie Południowym.Ten nowy, nad SmocząGardzielą, postawiony przez saperów Tana.Wa\ne spotkanie.Krótkie.Nie spóznimysię na samolot, powiedział.- Z kim się spotkał? - Balti to tylko kierowca.Pierwszorzędny kierowca.To wszystko.- Czy zabrał swoją aktówkę?Balti zastanowił się chwilę.- Nie.Była na tylnym siedzeniu.Wyszedłem, kiedy on wysiadł z samochodu.Było zimno.Znalazłem z tyłu marynarkę.Prokurator Jao dawał mi czasem ubrania.Mamy ten sam rozmiar.- Więc co się stało, kiedy Jao wysiadł z samochodu?- Ktoś zawołał do niego z ciemności.On odszedł.Więc usiadłem i zapaliłem.Paliłem na masce samochodu.Prawie pół paczki.Spóznimy się jak nic.Zatrąbiłemklaksonem.Wtedy zjawia się on.Wściekły jak diabli.Po\re mnie, jak stado wilków.Wcale tego nie chciałem.Mo\e to przez ten klakson.Był strasznie wściekły.Nie chodziło ju\ o prokuratora, uświadomił sobie Shan.- Widziałeś go?- Pewnie, \e widziałem.Jak tabun jaków.- Jak blisko?- Z początku myślałem, \e to towarzysz Jao.Widziałem tylko cień.Potemksię\yc wyszedł zza chmury.On był złoty.Piękny.Tylko tyle mogłem w pierwszejchwili pomyśleć, jak w transie.Tak piękny, i wielki jak dwóch ludzi.Potem widzę, \ejest wściekły.Trzyma swój wielki miecz.Parska jak byk.Serce mi zamarło.Przezniego.Zatrzymał moje serce.Mówiłem mu, \eby biło, ale ono nie chciało.Potemupadłem we wrzos.Biegłem.Zmoczyłem się, płakałem.Rano odnalazłem drogę nawschód.Kierowcy cię\arówek podwozili mnie.Kiedy nie jechałem, biegłem.Wcią\biegłem.- Tamdin.- powiedział Shan.- Czy on cię ścigał?- To wściekły sukinsyn.On chce mnie dorwać.Słyszę go w nocy.Jeśliprzerwę mantry, będzie mnie miał.Odgryzie mi głowę jak słodkie jabłko.- Co było w samochodzie?- Nic.Walizka.Aktówka.- Gdzie jest teraz samochód?- Kto wie? Nie jestem ju\ kierowcą.Nigdy więcej.- Nie znaleziono go przy moście.- Ten Tamdin - wyskrzeczał Balti - pewnie podniósł go i rzucił dwie górydalej. Kiedy odje\d\ali o świcie, Balti znów siedział w namiocie, trwo\nie zerkającna zewnątrz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl