[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pisałem, aż zaszło słońce, a w termosie nie została ani jedna kroplakawy.Aż blask błękitnego księżyca zalał skute lodem jezioro, a mnierozbolały oczy i palce.Upuściłem pióro i odsunąłem od siebie kartki.Kiedy recepcjonista zastukał do drzwi, by zapytać, czy zejdę nakolację, nie usłyszałem go.Zapadłem w głęboki sen, nareszcie śniąc iwierząc, że słowa - także moje - mają moc uzdrawiania.Cztery następne dni upłynęły w monotonnym rytmiepowtarzanych czynności.Budziłem się skoro świt i wychodziłem nabalkon, by popatrzeć, jak słońce barwi na czerwono rozciągające się umych stóp jezioro.Mniej więcej wpół do dziewiątej przychodziłem do sanatorium, gdzie zwykle spotykałem siedzącego na schodach doktoraSanjuana, który patrzył na ogród z filiżanką parującej kawy w ręku.- Nigdy pan nie śpi, doktorze? - pytałem.- Nie więcej niż pan - odpowiadał.Około dziewiątej doktor odprowadzał mnie do pokoju Cristiny iotwierał drzwi.Zostawiał nas samych.Zawsze zastawałem ją w tymsamym fotelu naprzeciwko okna.Przysuwałem krzesło i siadałemobok.Właściwie nie reagowała na moją obecność.Potem zaczynałemczytać strony, które napisałem dla niej poprzedniej nocy.Codzienniezaczynałem od początku.Czasem przerywałem lekturę i kiedyunosiłem wzrok, by na nią spojrzeć, zaskoczony, dostrzegałem na jejustach cień uśmiechu.Spędzałem z nią cały dzień; o zmroku pojawiał się doktor i prosił,żebym już sobie poszedł.Wlokłem się z powrotem do hoteluośnieżonymi, wyludnionymi ulicami, jadłem coś na kolację iwchodziłem na górę do pokoju, by pisać dalej moją opowieść, ażzmorzy mnie sen.Przestałem odróżniać dni.Piątego poranka, kiedy jak co dzień wszedłem do pokoju Cristiny,uświadomiłem sobie, że fotel, na którym zawsze na mnie czekała, jestpusty.Rozejrzałem się zaniepokojony i ujrzałem ją skuloną w kąciena podłodze, z kolanami pod brodą.Po jej twarzy płynęły łzy.Na mójwidok uśmiechnęła się i zrozumiałem, że mnie poznaje.Ukląkłem przy niej i przytuliłem ją.Nie sądzę, bym kiedykolwiekbył tak szczęśliwy jak przez tych kilka nędznych sekund, gdy poczułem na twarzy jej oddech i dostrzegłem iskierki światła, które napowrót zagościły w jej oczach.- Gdzie byłeś? - zapytała.Tego popołudnia doktor Sanjuan pozwolił mi wyjść z nią nagodzinny spacer.Poszliśmy nad jezioro i usiedliśmy na ławce.Zaczęła opowiadać mi swój sen o dziewczynce mieszkającej wmrocznym, przypominającym labirynt mieście, w którym obdarzonewłasnym życiem domy i ulice żywiły się duszami mieszkańców.W tym śnie, podobnie jak w opowiadaniu, które czytałem jejprzez ostatnich kilka dni, dziewczynka uciekała i dobiegała dowychodzącego w bezkresne morze pomostu.Szła za rękę z kimśnieznajomym, bez twarzy i imienia, kto ją ocalił i prowadził teraz naskraj tej drewnianej platformy, rozciągniętej nad wodami, gdzieczekał na nią ktoś, kogo nigdy nie zdołała zobaczyć, gdyż ów sen -podobnie jak opowieść, którą jej czytałem - nie miał zakończenia.Cristina pamiętała jak przez mgłę Villę San Antonio i doktoraSanjuana.Zarumieniła się, opowiadając mi, że chyba doktoroświadczył jej się w zeszłym tygodniu.Czas i przestrzeń mieszały sięw jej świadomości.Nieraz była przekonana, iż jej ojciec jestpacjentem sanatorium, ona zaś przyjechała tutaj, by się nimopiekować.Chwilę pózniej nie pamiętała już, jak się tu znalazła, aczasem w ogóle nie stawiała sobie tego pytania.Pamiętała, że wyszedłem kupić bilety na pociąg.Chwilamimówiła o poranku swojego zniknięcia tak, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj.Niekiedy myliła mnie z Vidalem i błagała o wybaczenie.Zdarzało się również, że jej twarz zasnuwał lęk i zaczynała drżeć.- Zbliża się - mówiła.- Muszę już iść.Zanim zobaczy ciebie.Wtedy, nie bacząc na moją obecność ani na otoczenie, pogrążałasię w długim milczeniu, jakby niewiadoma siła przenosiła ją w jakieśodległe i nieprzystępne miejsce.Po kilku dniach pewność, iż Cristinapostradała zmysły, zaczęła się przesączać do mojej świadomości.Nadzieja, jaką przyniosły pierwsze chwile jej pozornegoprzebudzenia, zaprawiona była teraz goryczą i czasami, kiedywracałem do hotelu, czułem, jak otwiera się we mnie dawna otchłańnienawiści i mroku, którą uważałem za zapomnianą.Doktor Sanjuan, który przypatrywał mi się z tą samą wytrwałościąi cierpliwością, z jaką traktował swoich pacjentów, ostrzegał mnie, żetak będzie.- Niech pan nie traci nadziei, przyjacielu - mawiał.- Czynimywielkie postępy.Musi pan w to wierzyć.Kiwałem potulnie głową i dzień za dniem powracałem dosanatorium, by zabrać Cristinę na spacer nad jezioro i wysłuchaćwyśnionych wspomnień, o których mówiła mi już tyle razy, ale którezaczynała codziennie od nowa.Codziennie pytała mnie też, gdziebyłem i dlaczego zostawiłem ją samą.Co dzień patrzyła na mnie zeswojej niewidzialnej klatki i prosiła, bym ją objął.Co dzień, kiedy siężegnaliśmy, pytała mnie, czy ją kocham, a ja odpowiadałem zawsze tosamo.- Nigdy nie przestanę cię kochać - zapewniałem.- Nigdy. Którejś nocy obudziło mnie łomotanie do drzwi.Była trzecia nadranem.Nie do końca przytomny, powlokłem się do drzwi izobaczyłem w progu jedną z pielęgniarek sanatorium.- Doktor Sanjuan przysłał mnie po pana.- Co się stało?Dziesięć minut pózniej byłem w Villi San Antonio.Już wogrodzie słychać było krzyki.Cristina zamknęła się w swoim pokoju.Doktor Sanjuan, który wyglądał, jakby od dwóch tygodni nie zmrużyłoka, próbował wraz z dwoma pielęgniarzami wyważyć drzwi.Ześrodka dobiegały wrzaski Cristiny, słychać było, jak wali w ściany,demoluje meble i rozbija wszystko, co ma pod ręką.- Kto jest z nią w środku? - spytałem, zlany zimnym potem.- Nikt - odparł doktor.- Przecież z kimś rozmawia - zaoponowałem.- Jest sama.Wtedy nadbiegł stróż z wielkim, żelaznym łomem.- Nie znalazłem nic lepszego - powiedział.Doktor skinął głową, a stróż wcisnął łom w szparę zamka i zacząłwyważać drzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl