[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczuł się przygnębiony.Poraziła go niespodziewana, całkowita pewnośćdotychczasowych przypuszczeń.Gwałtownie przyspieszył pakowanie.Kiedy wreszcieskończył, uporządkował wszystko, zrzucił śmieci w dół ze schodów, wziął pudła z ozdobami izamknął strych po raz ostatni.Gdy jechał na pocztę przy Osiemnastej, deszcz mżył przez cały czas.Zapomniał już, co toznaczy przedzierać się w gęstym ruchu ulicznym, posuwając się wolno wąskimi, ponurymi ibezdrzewnymi ulicami.Nawet Castro, którą zawsze uwielbiał, wydawała mu się smętna wpóznopopołudniowym tłoku.Czekał w kolejce, by nadać paczkę, i stwierdził, że odwykł od pełnej obojętności rutynyurzędników z taką oschłością nie spotykał się na Południu.Potem wyszedł szybko nalodowaty wiatr.Zamierzał jeszcze wpaść do swego sklepu firmowego.Nie okłamywałaby go.Nie zrobiłaby tego.Znów ta istota zaczyna stare gierki.Dlaczegozłożył wizytę w kościele podczas owych pamiętnych świąt? Dlaczego twarz Lashera mignęłamu wtedy koło żłóbka? Do diabła, może to nic nie znaczy.Poza tym ujrzał go jeszcze w ten niezapomniany wieczór, kiedy po raz pierwszy usłyszałmuzykę Isaaca Sterna.Setki razy widywał tajemniczego mężczyznę, gdy spacerowałPierwszą.Nie mógł znieść swojej paniki.Kiedy dotarł do sklepu i zamknął za sobą drzwi,natychmiast złapał za telefon i wykręcił numer Rowan.Bez rezultatu.W Nowym Orleaniebyło popołudnie i równie jak tu chłodno.Może postanowiła się zdrzemnąć.Kilkanaście razypróbował dodzwonić się, zanim zrezygnował.Rozejrzał się wokół.Tyle pracy pozostawało jeszcze do wykonania.Trzebazadecydować, co zrobić z całym zbiorem mosiężnych urządzeń do łazienek i piętrzącymi siępod ścianą oknami z przyćmionymi szybami.Czemu, do cholery, nie zabrali tego cizłodzieje?W końcu postanowił, że spakuje wszystko jak leci: dokumenty z biurka, jakieś szpargały icałą resztę.Nie miał czasu na dokonywanie nawet pobieżnej selekcji.Podwinął rękawy izabrał się za zgarnianie folderów do pudeł.Zdawał sobie sprawę, że bez względu na to, jakszybko będzie pracował, uda mu się wyjechać najwcześniej w przyszłym tygodniu.Skończył o ósmej i wyszedł na ulicę, wciąż mokrą od deszczu.Wszędzie było tłoczno rzecz nieunikniona w piątkowy wieczór.Oświetlone witryny sklepów wyglądały pogodnie istwierdził, że właściwie nawet lubi tę hałaśliwą muzykę dochodzącą z gejowskich barów.Tak, będzie mu brakowało wielkomiejskiego zgiełku, do którego się przyzwyczaił.Będzie mubrakowało wspólnoty gejów z ulicy Castro i tej tolerancji, jakiej ich obecność dowiodła.Niewiele o tym jednak myślał, bo czuł się zbyt zmęczony.Szedł z pochyloną głową,opierając się wiatrowi.Z trudem pokonywał stromiznę uliczki prowadzącej do miejsca, gdziezostawił samochód.Kiedy tam dotarł, przez moment nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył:ktoś ukradł oba przednie koła i rozwalił bagażnik, zapewne by wydobyć ten cholerny lewarek,który tkwił teraz pod przednim zderzakiem. Pieprzone skurwiele wyszeptał, schodząc z przejścia dla pieszych na chodnik. Niemogło być gorzej.Zaplanowane.Ktoś musnął jego ramię. Eh, bien, monsieur, następne drobne nieszczęście. Mnie pan to mówi wymamrotał półgłosem, nie patrząc nawet na mówiącego, ledwiezauważając jego francuski akcent. Pech, monsieur, ma pan rację.Być może ktoś to zaplanował. Tak, właśnie przed chwilą pomyślałem o tym samym powiedział i drgnął lekko. Proszę wracać do domu, monsieur.To tam jest pan potrzebny. Hej!Odwrócił się, ale postać już się oddalała, znikała w tłumie.Wszystko, co Michael zdołałzauważyć to tył głowy, siwe włosy i ciemne palto.Pobiegł za mężczyzną. Hej! krzyknął znowu.Ale kiedy dotarł do rogu Osiemnastej i Castro, nigdzie niezobaczył już faceta.Strumień przechodniów przelewał się przez skrzyżowanie.Deszcz znowu zaczął padać.Autobus ruszał właśnie z przystanku, wyrzucając z siebie kłąb spalin.Michael w desperacji odwrócił się, chcąc już wracać.Powiódł wzrokiem po autobusie iwtedy, całkiem przypadkowo, wyłowił kątem oka znajomą twarz wpatrującą się w niegospoza tylnej szyby.Czarne oczy, siwe włosy.Używając najprostszych i najstarszych narzędzi, którymi potrafisz się posłużyć, możeszprzejść przez to zwycięsko, nawet jeśli wydaje ci się, że twoje szansę są zatrważająco małe.Julien!.Nie wierz swoim zmysłom, ale temu, co uważasz za prawdę i o czym wiesz, że jestsłuszne.Zaufaj swojej sile, zwykłej ludzkiej sile, która jest w tobie. Tak, zaufam.Rozumiem.Poczuł gwałtowne szarpnięcie.Stracił równowagę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- Strona pocz±tkowa
- Golon Anne & Golon Serge Angelika 05 Bunt Angeliki
- Anne McCaffrey Cykl JeŸdŸcy smoków z Pern (07) Moreta Pani Smoków z Pern
- Anne McCaffrey Statek 2 Statek bliŸniaczy
- Tracy Anne Warren Kochanki 02 Przypadkowa kochanka
- Katherine Anne Porter Biały koń, biały jeŸdziec
- Golon Anne & Golon Serge Angelika Droga Do Wersalu
- Golon Anne & Golon Serge Angelika 12 Droga nadziei
- Anne McCaffrey Cykl JeŸdŸcy smoków z Pern (15) Niebiosa Pern
- Anne McCaffrey Cykl JeŸdŸcy smoków z Pern (09) Narodziny Smoków
- Anne Dunan Page The religious culture of the Huguenots, 1660 1750 (2006)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- zona-meza.xlx.pl