[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Miałem jechać do Woli jutro – powiedział.– Ale jak tak, to pojadę dzisiaj z tobą.Zaraz będę gotów.W drogę powrotną udałam się zatem razem z ojcem, do którego wykrzyczałam w czasie jazdy wszystkie sensacyjne wiadomości.Było mi trochę niewygodnie, bo ojciec siedział z tyłu i musiałam wrzeszczeć za siebie.Na przednim siedzeniu nie chciał jechać za nic w świecie, ponieważ trzydzieści lat temu przeżył katastrofę samochodową i do tej pory został mu uraz.Ile dosłyszał z moich ryków, nie miałam pojęcia, w każdym razie dopytywał się o szczegóły z wielkim zainteresowaniem.Starałam się zaspokoić jego ciekawość możliwie dokładnie, na miejscu bowiem rozmowa z ojcem na temat skarbu była wykluczona.Ustawicznie zdejmował swoje okulary ze słuchawkami i przestawał słyszeć, a zdejmował je, ponieważ ich nie lubił.Wywrzaskiwanie tajemnicy na cały powiat wydawało nam się absolutnie niewskazane i ostatecznie ojciec musiał poprzestać na informacjach uzyskanych ode mnie w czasie drogi.Gdybym wiedziała, co z tego wyniknie, nie odezwałabym się ani jednym słowem.Wróciłam do Woli pod wieczór.Następnego dnia o świcie wszyscy znów poszli w pole, zaś ojciec na ryby.Marzył o tych rybach już od zimy i nie było takiej siły, która zdołałaby go do nich zniechęcić.Lucyna go nawet popierała z cichą nadzieją, że może coś złapie.Ze żniwami należało się śpieszyć, bo owies się już osypywał i nawet pszenica dojrzała.Franek był ostatni, przynosił wstyd całej wsi, a przy tym, jak na złość, akurat tego roku miał więcej zboża niż zwykle.Ponadto telewizja przepowiadała cudownie piękną pogodę, więc obawialiśmy się, że tylko patrzeć, jak zaczną się deszcze.Pracowaliśmy niczym szatany, dodatkowo gnani myślą o studni, która tym razem nie powinna już zawieść oczekiwań.Wróciliśmy wieczorem kompletnie ochwaceni.Za oborę poleciał tylko Michał Olszewski, który część godzin pracy spędził w muzeum i trzymał się najlepiej, ponieważ nikt nie wymagał tam od niego zbyt wielkich wysiłków fizycznych.Poleciał i zaraz wrócił niezmiernie wzburzony.– Proszę państwa, draka! – zawołał strasznym szeptem.– On rozkopał studnię! Tę pod dębem! Pół wywalone…! Jak jeden mąż oderwaliśmy się od wykonywanych zajęć i popędziliśmy za nim, bo rzuciwszy hiobową wieść, natychmiast zawrócił.Teresa wyskoczyła z łazienki, Marek i Jędrek, ociekając wodą, porzucili kran na podwórzu, moja mamusia popędziła z wielkim nożem kuchennym, którym kroiła boczek do jajecznicy.Ojciec popędził ostatni i on jeden tylko pytał, co się siało, bo złowieszczego szeptu Michała nie dosłyszał.Trzecia studnia rozkopana była częściowo.Dół miał przeszło półtora metra, kamienie uzupełniły górę obok.Wewnątrz tkwiła drabina, na obmurowaniu leżał wiklinowy kosz ze sznurkiem przywiązanym do ucha.– No wiecie! – powiedziała Teresa z oburzeniem i zgrozą.– To już bezczelność! Nawet się nie ukrywa, zostawił sobie wszystko przygotowane! Co za bydlak! Franek ze zdumieniem obejrzał przyrządy pomocnicze.– Nasza drabina! – stwierdził.– I nasz kosz! – Nie wierzę! – wykrzyknęła Lucyna.– Nie byłby taki głupi, żeby w biały dzień.! To musiał być ktoś inny! – Ale chyba trochę pracy nam zaoszczędził? – powiedziała niepewnie ciocia Jadzia.– No! – przyświadczył Jędrek z tłumionym zachwytem.– Odwalił robotę, że hej! – O co chodzi? – spytał ojciec.– Więcej nie zdążyłem, ale jutro pogłębię.Na moment zapadła cisza, wszyscy spojrzeli na ojca osłupiałym wzrokiem.Ojciec zajrzał do studni.– Im głębiej, tym trudniej – wyjaśnił z lekkim zakłopotaniem.– Przez jeden dzień nie dam rady, ale pojutrze skończę.– Zapytajcie go, co on mówi, bo ja nie mam siły – powiedziała słabo moja mamusia.– Tato, to tyś tu kopał? – wrzasnęłam gromko.– Oczywiście, że ja – odparł ojciec.– Nikogo innego nie było.Odjęło mi mowę.Marek i Lucyna spojrzeli na mnie wzrokiem bazyliszka.Ojciec promieniał zadowoleniem.– Przecież poszedłeś na ryby! – zajęczała cicho Teresa.– Jak mogłeś równocześnie być na rybach i tu kopać? – Co? – spytał ojciec.Teresa nabrała tchu.– Na ryby poszedłeś! – ryknęła straszliwie.– No owszem, byłem na rybach, ale wcale nie brały.Dzisiaj zły dzień na ryby.Więc wróciłem i pomyślałem, że mogę wam trochę pomóc… Moja mamusia nagle odzyskała siły.– To dlaczego nie przyszedłeś na pole? Tam trzeba było pomóc! – Bo ja nie wiem, gdzie to jest.A tutaj wiem, że to należy wykopać.– Coś ty ojcu powiedziała?! – rzuciła się na mnie Lucyna.– Nic, jak Boga kocham! – przysięgłam.– To znaczy to co trzeba! Mówiłam, że tego nie należy ruszać, ale możliwe, że nie dosłyszał.Nie wiem, które dosłyszał, a którego nie! – Rany boskie, co robić?! – jęknął Michał i załamał ręce.Franek nad studnią w zamyśleniu drapał się po głowie.Moja mamusia, wspomagana przez Teresę, wymyślała ojcu.– Kto cię prosił, żebyś rozwalał studnie! Co ci do głowy strzeliło?! To my rozkopujemy studnie, a nie ty! – Kiedy ja nie wiedziałem, że wy to tak lubicie – tłumaczył ojciec.– Trzeba mi było powiedzieć.– Nie, ja nie mogę.– jęknęła słabo Teresa i chwyciła się za głowę.Lucyna zaczęła chichotać.Ciocia Jadzia usiłowała załagodzić sytuację, podkreślając fakt, że ojca bandzior nie zabił.Michał zlazł do studni i obmacywał kamienie pod nogami.Marek westchnął ciężko.– Głupia sprawa – rzekł z troską.– Wszyscy zmęczeni.Trzeba by tego pilnować.– Po co? – zaprotestowała gniewnie Teresa.– Najwyżej przyjdzie i zawali, niech zawala, odwalimy z powrotem.Mój szwagier, jak widać, wyrywny do roboty.Marek pokręcił głową.– Gorzej.Tym razem on może nie zawalić.Może przyjść z pomocnikiem i dokopać się dna.Na upartego w jedną noc zdąży.– Niech Bóg broni! – krzyknął żarliwie Michał, podrywając się z głębi studni.– Ty coś wiesz? – spytałam nieufnie.– Mam podejrzenia.Moglibyśmy sami to zawalić, ale szkoda sił.– Wykopmy do końca! – zaproponowała moja mamusia.– Żeby mu ułatwić? Kto ma kopać? Ja sam się nie podejmuję.A jeżeli coś znajdziemy, trzeba to będzie zabezpieczyć, do jutra nie skończymy.A żniwa co? – Jeszcze ze dwa dni i byłby koniec – wtrącił smętnie Franek.Michał Olszewski wystawił ze studni głowę i ramiona.– Ja popilnuję, proszę państwa – rzekł stanowczo.– Jestem najmniej zmęczony.A z dotychczasowych doświadczeń widać, że wystarczy go spłoszyć i już nic nie zrobi.O to przecież chodzi, nie? – Czy pan wie, że to niebezpieczne? – spytał grzecznie Marek.– Wiem, oczywiście.To znaczy, zależy co [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl