[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kłaniam się uprzejmie.Poszedł do hotelu, wziął kąpiel, masaż wibracyjny, elektrolityczne golenie, wysłuchałwiadomości porannych, przez pół godziny oglądał telewizję, zjadł spokojnie lunch i o wpółdo trzeciej odleciał z pilotem gammą do Malpais.Młody człowiek stał przed domem wypoczynkowym.- Bernard - zawołał - Bernard! - Nie było odpowiedzi.Bezszelestnie, w swych mokasynach z jeleniej skóry, wbiegł po schodach i spróbowałotworzyć drzwi.Były zamknięte.Odjechali! Odjechali! To najsmutniejsza rzecz, jaka go kiedykolwiek spotkała.Onaprzecież prosiła, by ich odwiedził.A oni wyjechali.Usiadł na schodach i zapłakał.Po półgodzinie przyszło mu do głowy zajrzeć przez okno.Pierwszą rzeczą, jakarzuciła mu się w oczy, była zielona walizka z wymalowanymi na niej inicjałami L,C.Radośćwybuchła w nim jak płomień.Podniósł kamyk.Odłamki rozbitej szyby posypały się napodłogę.W następnej chwili był już wewnątrz pokoju.Otworzył zieloną walizkę i oto jużwdychał zapach perfum Leniny, napełniając płuca samą jej istotą.Serce waliło mu jakoszalałe; przez chwilę omal nie zemdlał.Potem pochylony nad tym drogocennym pudłemdotykał, podnosił do światła, badał.Zamki błyskawiczne zapasowych szortów Leniny zesztucznego aksamitu były najpierw zagadką, potem, po rozwiązaniu jej rozkoszną zabawą.Zzyg, zzyg, potem znowu zzzyg i jeszcze raz zzzyg; był oczarowany.Zielone pantofelki tonajpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział.Rozwinął dessous, zarumienił się i szybkoodłożył je na bok; ucałował natomiast perfumowaną chusteczkę ze sztucznego jedwabiu iowinął ją sobie niczym apaszkę wokół szyi.Otworzywszy jakieś pudełeczko, wzniecił wonnyobłoczek.Dłonie pokryły się warstewką pudru.Pocierał nimi pierś, barki, nagie ramiona.Cudowne perfumy! Zamknął oczy; potarł policzek o swoje upudrowane ramię.Na policzku dotyk gładkiej skóry, w nozdrzach woń pachnącego piżmem pyłu - jej rzeczywista obecność. Lenina , szepnął,  Lenina!Poderwał go jakiś odgłos; obejrzał się z miną winowajcy.Wepchnął całą swojązdobycz do walizki i zatrzasnął wieko; po chwili nastawił uszu, rozejrzał się.%7ładnego znakużycia, żadnego dzwięku.A jednak był pewien, że coś usłyszał - coś jakby westchnienie, jakbyskrzyp deski.Podkradł się na palcach do drzwi i otwierając je ostrożnie stanął przed szerokimkorytarzem.Po jego przeciwległej stronie były drugie drzwi, uchylone.Podszedł tam, pchnąłje lekko, zajrzał.Na niskim łóżku, odrzuciwszy prześcieradło, odziana zapinaną na zamek różowąjednoczęściową piżamę leżała Lenina, pogrążona w głębokim śnie i tak piękna w aureoliswych loków, tak delikatnie dziecięca ze swymi różowymi palcami u stóp i poważną uśpionątwarzą, tak ufna w bezradności bezwładnych rąk i nóg, że łzy napłynęły mu do oczu.Nieskończenie ostrożnie - bez potrzeby, gdyż chyba tylko wystrzał z pistoletu mógłbyzawrócić Leninę przed oznaczoną porą z podróży w krainę somy - wszedł do pokoju, ukląkłna podłodze obok łóżka.Patrzył, składał ręce, poruszał wargami. Jej oczy , szepnął.Jej uczy, włosy, lica, chód, jej głos;Wręczasz mi je swą mową.Och! ta jej dłoń,Przy niej wszelka biel to atramentCo pisze naganę samemu sobie; przy niejNawet pierś łabędziątka jest szorstka.W pobliżu bzyknęła mucha; odpędził ją. Muchy , przypomniał sobie.Im wolno na białym cudzie dłoni JuliiSiadać i boską świętość kraść z jej ust,Co chociaż dziewiczo skromne, płoną,Nawet w zetknięciu własnych warg widząc grzech.Bardzo powoli, ostrożnym ruchem kogoś, kto chce pogłaskać płochliwego, a może iniebezpiecznego ptaka, wyciągnął przed siebie rękę.Zawisła tam drżąca, o cal od tychwiotkich palców, na samej granicy zetknięcia się dłoni.Czy się odważy? Czy ośmieli się swąniegodną dłonią zbezcześcić tę.Nie, nie odważy się.Ptak jest zbyt niebezpieczny.Ramięcofnęło się.Jakaż ona piękna! Jaka piękna! Nagle przyłapał się na myśli, że wystarczyłoby tylko chwycić za suwak zamkabłyskawicznego u jej szyi i pociągnąć w dół.Zamknął oczy, poruszył głową niczym pieswytrząsający wodę z uszu.Wstrętne myśli! Zawstydził się sam siebie.Dziewiczo skromne.Dało się słyszeć jakieś brzęczenie.Znowu mucha chce kraść boską świętość? A możeosa? Rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł Bzyczenie narastało i wiadomo już było, żedobiega zza przesłoniętych żaluzjami okien.Helikopter! Przerażony zerwał się na równe nogii wybiegł do sąsiedniego pokoju, skoczył przez otwarte okno, a popędziwszy ścieżką pośródagaw, dopadł Bernarda Marksa w chwili, gdy ten wysiadał z helikoptera. ROZDZIAA DZIESITYWskazówki wszystkich czterech tysięcy zegarów elektrycznych we wszystkich, wliczbie czterech tysięcy, pomieszczeniach Ośrodka w Bloomsbury wskazywały dwadzieściasiedem minut po drugiej. Ten skrzętny ul , jak lubił go nazywać dyrektor, był pogrążony wwirze pracy.Każdy miał co robić, wszystko biegło wedle przepisanego porządku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl