[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zabrali mnie na rutynowy, wielokilometrowy patrol.Zanim wyszliśmy z obozu, popatrzyli krytycznym wzrokiem na moje skórzane pionierki.Te buty są dobre na pustynię, ale nie tutaj  powiedział jeden z nich i wręczył mi parę kaloszy.Próbowałem bronić mego obuwia, ale ustąpiłem, i całkiem słusznie, ponieważ300 metrów za obozem wpadłem po kolana w błoto.%7łołnierze byli szczęśliwi, a to byłdopiero początek.Szliśmy w potrójnym szeregu, boczne oddalone od środkowegoo kilkanaście metrów na wypadek zasadzki.Przed każdym przejściem przez odkrytemokradła kapitan nakazywał ciszę i szybko się przemykaliśmy.Salim Saleh miał rację:rebelianci mogli być oddaleni o 50 metrów i nie zauważylibyśmy ich.Z oddali dobiegałydzwięki kanonady artyleryjskiej.Zaprowadzili mnie do odległego o 7 kilometrów (kilka godzin forsownego marszu) obozu, wktórym jeszcze kilka dni wcześniej ukrywało się 300 rebeliantów.Pokazywali miz dumą dziury po pociskach wystrzelonych z helikopterów, rzucali pod nogi odłamki bomb.Wyglądało na to, że zgotowali tu ludziom Kony ego niezły kawałek piekła.Za obozem znalezliśmy leżący na noszach szkielet; tropikalne robactwo nie marnowało czasu.Po czterech dniach miał mnie zabrać z powrotem do Gulu helikopter przylatującyz dostawą żywności dla żołnierzy, ale zerwały się ulewne deszcze.Porucznik Bobwdrapywał się kilka razy dziennie na drzewo, nawiązywał kontakt radiowy z Gulu,krzyczał wniebogłosy do krótkofalówki, po czym zsuwał się na ziemię i rozpromienionyinformował mnie, że czeka nas jeszcze jeden wspólny marsz.Teraz można już było mówić omarszobiegach; żołnierze przestali stosować taryfę ulgową.Miałem tego serdeczniedosyć: w nocy budziłem się w kałuży wody  mój szałas przeciekał jak diabli  dygotałem doświtu, a potem rozpoczynał się jakiś kolejny Memoriał imienia Kusocińskiego.Trwało to tak tydzień.%7łołnierze szykowali się już do udzielenia mi lekcji strzelania, kiedynadleciał helikopter.Przez cały ten czas na próżno szukaliśmy rebeliantów.Nie zniknęli.Kilkadni pózniej przyszli do samego Gulu.W środku nocy wyrwał mnie z łóżka huk eksplozji.Byłemnieprzytomny, ale dotarło do mnie, że to nie krowa wyleciaław powietrze na minie gdzieś za miastem.Za głośno grzmotnęło.I jeszcze raz, i zaraz rozpętałasię szaleńcza kanonada.Wybuchy, terkot broni maszynowej, a wszystko tow samym mieście.Na dziedziniec hoteliku wypadły kolejne przerażone postacie, nikt niewiedział, co się dzieje, a raczej wszyscy wiedzieli, że walki toczą się w samym mieście.Ale co,gdzie i jak, tego nikt nie potrafił powiedzieć.Zciany budynków odbijały dzwięki wystrzałów ieksplozji, nie wiadomo było nawet, z której strony dobiegają.I tak do świtu.Następnego dnia okazało się, że rebelianci dotarli kilkaset metrów od centrum.Próbowali granatnikiem zniszczyć transformator, ale nie mogli trafić.Na dzwiękpierwszych eksplozji żołnierzy i policjantów stacjonujących w mieście ogarnęła panika.Wielu z nich było pijanych i zaczęli strzelać, gdzie popadnie.Wtedy nawet tym trzezwymwydało się, że zostali otoczeni.Miało to swoje dobre strony, bo z kolei wystraszyło rebeliantów,którzy dali sobie spokój z transformatorem i uciekli do buszu.A żołnierze strzelali dalej.W zeszłym roku Joseph Kony odesłał do domu dwie swoje przymusowe kochanki, którezaszły w ciążę.Obydwie już zmarły na AIDS.Niektórzy zaczęli więc mówić, że tego,czego od dziewięciu lat nie udało się osiągnąć armii, dokona choroba.Próżne nadzieje.Jakpowiedział sam Kony:  AIDS jest karą bożą, ale jak każda kara Pana może być przezniego cofnięta.Szczerze mówiąc, moi żołnierze też zapadają na AIDS, ale potrafimy ichwyleczyć.Jeśli rząd chce, może przysłać do nas swoich lekarzy, pokażemy im, jak należyzajmować się AIDS.Sukces polega na wierze, a nie spożywaniu różnych ziół.Z pomocąBoga nic nie jest niemożliwe.Tekst po raz pierwszy ukazał się w  Polityce 1996/32. U Ducha na zapleczuMyślałem, że jadę do Ugandy na tydzień, dwa, a zostałem trzy miesiące.Sądziłem, żena krótko, bo jak zwykle brakowało mi pieniędzy, a Uganda była droższa od Kenii,w której w dodatku mogłem żyć prawie za darmo u wspominanej już Mamy Roche.Chciałem się jednak ruszyć z Nairobi, zobaczyć coś nowego, napisać kolejny reportaż, bo odpowrotu z wykańczającej, ale i ekscytującej wyprawy do Zairu, utknąłem na kilkabezproduktywnych tygodni.Przyczyna była prozaiczna: malaria.I to jaka.Nie brałem na nią lekarstw profilaktycznych, w przeciwieństwie do poprzedniej,półrocznej podróży po Afryce, dwa lata wcześniej.Nie brałem, gdyż większość lekarzy, zktórymi rozmawiałem, i białych mieszkających w Afryce przekonywała, że jeżeli mamzamiar spędzić w strefie malarycznej blisko rok, to skutki uboczne wówczas stosowanychleków mogą być bardziej szkodliwe dla zdrowia niż atak malarii, na który jest sięprzygotowanym.W dodatku  dodawali  nie ma takiego leku, który by zupełniewyeliminował ryzyko zapadnięcia na malarię, stosując go zaś, tłumi się pierwsze objawy, któremożna zlekceważyć.A gdy się podejmie leczenie, może być już za pózno.Nosiłem więc przy sobie leki na wypadek ataku i liczyłem na szczęście, któregozabrakło.Choroba dopadła mnie w Nairobi, tuż po powrocie z Zairu, co miało swojekonsekwencje.Kiedy poczułem pierwsze objawy, wysoką gorączkę poprzedzającąmrowiące zimno, dreszcze, ból mięśni, łamanie w kościach, zacząłem wymiotować, notaka grypa do trzeciej potęgi, nie wpadałem w panikę, bo wiedziałem, co się dzieje,i wydawało mi się, że z automatu się wykuruję.Wziąłem swoje lekarstwa.Ale nic się niepoprawiało.Dwie przecznice od ogrodu Mamy Roche, gdzie spałem, znajdował się Aga KhanHospital, o całkiem niezłej renomie.Poszedłem do lekarza, zaordynował mi leki, łykałem iczekałem na poprawę.Ale było coraz gorzej.Kolejny napad gorączki był potworny,traciłem przytomność, już nic nie jadłem, choć Mama próbowała karmić mnie rosołem.Nawet nie miałem czym wymiotować, lała się ze mnie jakaś żółć wytaczana bolesnymidrgawkami organizmu.A potem robiło mi się potwornie zimno i byłem tak słaby, że nie tylko niebyłem w stanie zwlec się z pryczy, ale nie potrafiłem nawet podnieść ręki.I w przebłyskach świadomości wkradał się strach, bo wiedziałem, że jeszcze ze dwie takie sekwencje ciepło-zimno i kolejny atak może mnie zabić.W sumie, bez zbędnego patosumożna powiedzieć, że umierałem.Uratowała mnie Konstytucja 3 maja.Kilka dni wcześniej z jej okazji udałem się na mały raucik wydawany przez polskąambasadę.Było drętwo jak to na takich imprezach, aż w którymś momencie zagadał mniemężczyzna trochę młodszy od moich rodziców.Jak się okazało opuścił Polskę w staniewojennym, pracował jako operator dla niemieckiej telewizji publicznej, mieszkałw Nairobi, nazywał się Włodek Krygier [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl