[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.może tu kto na mniegniewać się będzie. A dlaczegóż czapki na głowie nie masz?Z tą samą mimiką chłopiec odpowiedział: Czy ja wiem? we dworze? Może kto będzie gniewał się na mnie? Włóż zaraz czapkę i mów głośno  zadyrygował Witold i widać było, że go znowu coś wserce ukłuło.Ale spojrzał na wędy i zwracając się ku dziedzińcowi zawołał: Mars! Mars!Wielki, czarny ponter wyskoczył z kuchni, w pobliżu której stali dwaj młodzi ludzie. Chodzmy!  zawołał Witold. Chodzmy!  głośno już i raznym gestem starą czapkę na ogromną czuprynę swą wkładając.powtórzył chłopiec w siermiędze.Przez furtkę do ogrodu wbiegłszy od starych klonów, długą ścianą stojących nad samymbrzegiem wysokiej góry, szybko z niej zstępować zaczęli ku Niemnowi.Mars cwałował przednimi. A gdzież Sargas?  zapytał Witold. Che, che, che! łódki pilnuje!  zaśmiał się jego towarzysz. W domu u was wszyscy zdrowi? A zdrowi, chwała Bogu! Już z pięć dni w okolicy waszej nie byłem. A jakże! już my mówili, że Witold może przestanie do nas chodzić, bo może Witoldu ocieczabronił. Mnie nikt zabronić nie może przestawać z wami i być przyjacielem waszym  oburzył sięWitold, ale tym razem wszelkie przykre uczucie krótko w nim trwać mogło.Dzień był takipogodny, upalny, Niemen u stóp wysokiej góry toczył się taki błękitny i złoty, a u brzegu stałałódka mała, w której wnet z towarzyszem swoim usiądzie, aby na środek rzeki wypłynąć i koniecwędy w błękitach utopiwszy patrzeć mniej może na pływające po ich powierzchni i obecnośćmałej rybki drżeniem swym zdradzające piórko, jak na ten mały, piękny, nad wszystko milszymu kawałek świata.Oddychać będzie pełną piersią świeżością powietrza i wody i gwarzyćcałym sercem z tym towarzyszem swym, z którym ileż razy w dziecinnych swych i nieco nawetpózniejszych latach zbiegał razem z tej góry i, tak jak teraz, siadał razem do łódki, przy której w*W ę d z i d ł a - tu w znaczeniu: kije od wędek.123 tej chwili na kształt posążka z czarnego marmuru siedział na straży wyprostowany i nieruchomy,czarny, kudłaty, sporej wielkości Sargas.Niezmącona, dziecinna wesołość okrywała delikatne,inteligentne, trochę już zmęczone rysy Witolda Korczyńskiego i grubą, czerwoną, rudawymiwłosy obrosłą twarz Julka Bohatyrowicza.Gdy wiosłami zgodnie uderzyli oni o wodę, łódkazakołysała się na błękitnej i złotej toni, a dwa czarne psy, wyżeł i kundel, każdy naprzeciwswego pana siedząc, wesołymi także oczami ścigały niskie loty nadwodnych muszek,strzelistych babek* i złotym miodem obarczonych pszczół.Salon korczyńskiego domu rozbrzmiewał teraz muzyką skrzypiec i fortepianu.Pani Emilia pocałogodzinnym przebywaniu wyobraznią w Egipcie i zjedzeniu paru łyżek rosołu uczuła sięznowu tak cierpiącą i smutną, że zapotrzebowała jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnejpodniety.Czerpała je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki Orzelskiego.Uszczęśliwiony wezwaniem przez Teresę przyniesionym mu, stary z pomocą córki ubrał się conajprędzej i wraz z nią na dół zszedłszy, z rozkoszą wygrywał teraz jedną po drugiej długie izawiłe kompozycje.Justyna akompaniowała mu wprawnie, dokładnie i jak od dawna jużbywało, obojętnie, prawie machinalnie.Trwało to dobrą godzinę.Orzelski, niezmordowany,zachwycony, rozmarzone oczy topił w rozciągniętej za oknami gęstej zieleni ogrodu,wysubtelniał się, piękniał, unosił się czasem na palcach nóg, jakby miał wnet oderwać się odziemi.Justyna stawała się przeciwnie coraz bledszą, rysy jej sztywniały, oczy gasły, kilka razyziewnęła głośno, czego jednak Orzelski, ekstazą porywany, nie spostrzegł.Niezmiernie trudnymii mistrzowsko wykonanymi pasażami zakończył czwartą czy piątą z rzędu odegraną kompozycjęi koniec smyczka do błogo uśmiechniętych ust przykładając, z rozkosznym cmoknięciemwymówił: Caca nokturnek! prawda, Justysiu? cukierek! A teraz te.może sobie rapsodie zagramy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl