[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlategogdy słowa jego gładkie o honorze, godności, rodu starożytności płynęły strugą wartką, awciąż donikąd  śmiech mnie ogarnął ogromny.Tego de Pugh nie zdzierżył.Młodszym igorętszym będąc, głośno wykrzyknął, że nazwisko kalam, ród i stan swój zarazem, zprostactwem się zadając.Za nic to miałbym, bo pijany był trochę.Aleć on nie dość, że oEleonorze grubiaństw wiele a nieprawdziwych rzekł, to jeszcze się pamięci Rodzicielki mejczepił:  Widno się Matka twa na prostaka jakowegoś zapatrzyć musiała, męża swego zbytdługo nie widując  zakończył wywód wrzaskliwy. Bacz lepiej ty, byś miary nie przebrał  odrzekłem na to spokojnie. Pilnuj się, byśpraw gościa nie przekroczył, gdyż ja łacno o gospodarza obowiązkach zapomnieć mogę. Cóż to, grozisz!!!?  wrzasnął i za rapier capnął, któren dla wygody na ławę odłożonymiał.Jam na to nie baczył, jeno w pysk go zdzieliwszy, rapier mu wydarłem, nim go zpochew wyjął i tymże na ziemię przewróconego okładać począłem z rozmachu, a na odlew.Wydzierał się co sił, aleć to na nic było, bom go mocno stopą przycisnąwszy dzierżył.Gdymrazy kilkanaście po zadku płazem mu przejechał, pouczeń a rad dobrych nie szczędząc,wstawił się za nim pan de Mantur i o litość prosić począł.Ten zaś omdlał widno bólu i wstyduznieść nie mogąc.Dałem więc spokój kazni srogiej.Zaczem ocuciwszy go, w takie ozwałem się słowa:  Zabiłbym cię niechybnie, gdybymsam po oręż sięgnął.Alem czynić tego nie chciał wzgląd na pana de Mantur mając, którenojca mego zgasłego przyjacielem się powiada.Ojciec mój wszakże zdrowia nie szczędząc,honor ocalił w bitwie, z której pan de Mantur pierzchnął był, dzięki czemu waszmość panaoglądać dziś mamy sposobność.%7łyj więc nadal, a w drogę mi więcej nie właz, bo ubiję bezlitości.  Tak rzekłem, aleć nie wiem, ile z tego pojął, mocno umęczonym, usmarkanym ispłakanym będąc ze złości i z bólu, jak sądzę.Zaraz go pachołkowie jego wzięli i na końsadzać próbowali, co się niemożebnym stało, a to dla bolesnych obrażeń zadka jego.Myślęteż, że długo potem jak odjechali, wspominać mię miał sposobność, na brzuchu jeno śpiąc iusiąść nie mogąc na najmiększych nawet poduszkach.Odjechali zaś zaraz, choć noc już byłaciemna.Jeno pan de Mantur rzekł na odjezdne:  strzeż się, bowiem grząską kroczyszścieżką, która niekoniecznie tam, gdzie chciałbyś, zaprowadzić cię może.A nie ze złością torzekł, a jakby z rezygnacją.Co wszakże przez to powiedzieć chciał, do dziś nie wiem. XXIIZaraz za miastem musiałem zwolnić, gdyż ta droga była jeszcze gorsza od prowadzącej zFernquez do Atrtrox.Dość równy, bo wyłożony ongiś kostką dukt, urywał się po mniej więcejkilometrze i przechodził w wąską, błotnistą dróżkę, obramowaną niezbyt i głębokimi rowami,mającymi pewnie wiosną stanowić ujście dla nadmiaru wód spływających z gór.Rowy byłyczęściowo zasypane, dzięki czemu w ogóle mogłem posuwać się do przodu.Zsuwając się donich to lewymi, to prawymi kołami jechałem zygzakując wciąż dalej i dalej.Zanurzając się wniewielki, bardzo gęsty zagajnik, zastanawiałem się, co by się stało, gdybym napotkałjakąkolwiek przeszkodę.W pobliżu nie widziałem żadnego szerszego miejsca, pozwalającegozawrócić. Cóż  starałem się pocieszyć  jakoś bym się wycofał.W najgorszym razie wracałbymtyłem.Wiedziałem jednak, że byłoby to niezmiernie trudne.Trakt wiódł pod górę.Jednocześnie stawał się coraz mniej błotnisty.Gdy tylkozauważyłem szersze miejsce, ostrożnie zawróciłem, i zaparkowałem wóz przodem wkierunku Fernquez.Dalej poszedłem pieszo.Po kilkuset metrach dotychczasowa drogaurywała się całkowicie, znikała.Zastępowała ją wąska ścieżka trawersująca zboczepoprzerywanym, nierównym ściegiem. Widać rzeczywiście nikt tu nie bywa  pomyślałem i ruszyłem w górę.Powietrze byłojeszcze chłodne i rześkie, toteż prędko piąłem się coraz wyżej i wyżej.Na przełęczyodsapnąłem i spojrzałem na zegarek.Od mojego wyjazdu z Fernquez minęły prawie dwiegodziny.Wspomniałem obliczenia mego przewodnika i uśmiechnąłem się mimo woli.W jegotowarzystwie wędrówka trwałaby znacznie, znacznie dłużej.W odległości około trzech kilometrów dostrzegłem kępę zieleni. Więc to tam pomyślałem. Rzeczywiście z daleka wygląda jak wzgórze.Szybko zsunąłem się w dolinę.Natomiast sporo czasu zajęło mi odnalezienie przejścia, mimo iż miałem ze sobą szkicnarysowany na serwetce przez starego historyka.Wreszcie znalazłem otwór w skale.Zaroślaskrywały go splątaną, zbitą masą.Przedarłem się przez tę gęstwinę, przecisnąłem przezszczelinę i znalazłem się w środku. Profesor nie mylił się ani trochę, ani nie koloryzował.To było dziwnie piękne i  zupełnienie wiadomo dlaczego  nieco straszne miejsce.Stałem pośrodku łąki okolonej wysokim nakilkanaście metrów murem.Ten mur był zbyt wysoki i zbyt gładki, a przede wszystkim wtym właśnie miejscu kompletnie pozbawiony sensu.Podszedłem do niego i nieśmiało, jakbymdotykał rzeczy niezmiernie delikatnej, przeciągnąłem po nim ręką [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl