[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jeszcze jedna, którą postrzeliłem i nie mogliśmy odnalezć.Piętnasta- triumfował.- Tu ją połóż, tu, panu do nogi- dziobał palcem powietrze.Pies wahając się postąpił krok.- To ta jedyna- poprawił szeptem Stowne- która mu się dała postrzelić.Istvan leżąc na boku sięgnął po garnek z ryżemotulony gazetami, wyjął go z opakowania.Spod po- krywki mgliła się para.Nałożył sobie i czekał, aż przestygnie.Nagle wzrok jego padł na pomazanyzaciekami tłuszczu tytuł niewielkiego komunikatu: śmierć wę- gierskiegodziennikarza.Sięgnął po gazetę."U$P$I.Wczoraj został postrzelony znanydziennikarz węgierski Bela Sabo, gdy usiłował przekroczyć granicę austriacką.Mimo udzielenia mu pomocy, zmarł.Bela Sabo był wybitnym reportażystą, jegoksiążka o ruchach wolnościowych w Afryce zatytułowana była tłumaczona na wiele języków.Tragiczna śmierć Sabo wywołałaporuszenie w świecie dziennikarskim." Wpatrywał się w brudną od sadzy, pomiętągazetę z odciśniętym kręgiem dna.Odruchowo gładził rę- ką szukając tytułowejstrony.Bela nie żyje.Zabity.Osłupiały wpatrywał się w przestworza niebieskie,dymne, w migotanie nurtu na skrętach pełzającej rzeki, migotanie, od którego biłblask szczypiący w oczy.- Tutaj, Trompette, kochana psinko.- namawiał Nagar, sięgając ręką do obroży, by przytrzymać oporną sukę.Belazabity.Pies kładzie kaczkę u nóg Nagara.Nie ma go, nie ma.I już nigdy.Kaczkaotwiera skrzyd- ła, odbija się jak sprężyna, skacze Nagarowi na pierś, łomoczego po twarzy i z ramienia wzlatuje w po- wietrze.Bela zabity.Co to za rykśmiechu? Wszyscy tarzają się, wyją i klaszczą.Nagar ociera dłonią za- błoconepoliczki.Suka patrzy z wyrzutem nabiegłych krwią ślepi, pysk ma pełen piór. Skąd te pióra? Dlaczego się śmieją? Bela nie żyje.- Ona chciała uratować honor naszego króla myśliwych- wrzeszczy Bradley.- Chwyciła mu żywą kaczkę.Bela, Bela, dlaczego ja nic nie przeczułem- zasłania twarz rękami.- Trudno to nazwać polowaniem- słyszy tuż obok szept majora Stowne, czuje zapach curry i whisky- ale muszę przyznać, zabawa pierwszorzędna.Nawet ten smutny Węgier dławi sięze śmiechu.Zataczając się Istvan odchodzi.Chłopcy hinduscy rozstępują się nawidok jego pobladłej twarzy.Idzie na oślep, trafia na pień drzewa.Chciałbyranić się, odczuć ból cielesny, gdyż ten w sercu rozpiera tak, że stoi zotwartymi ustami, bez oddechu.Po gładkiej, jakby bielonej korze, biegnie dróżkarudych mrówek.Dotarłszy do jego wczepionej dłoni gromadzą się, naradzają, apotem obchodzą, zaglądając, badają różkami szpary między rozwartymi pal- cami.Beli nie ma.Do kogo mówić, do kogo mówić, kto to zrozumie? Przysięgali, żezawsze razem Wraca na dawne miejsce, nie wierzy, musi sprawdzić, może siępomylił, może tam było inne nazwisko albo inne imię.Tylko kłąbsępów,chrzęszczą dzioby pełne nadartego papieru, toczy się garnek, po któ- rymdepczą, wytrząsają resztki ryżu.Chce ptaszyska kopnąć, pochwycić za nagie,wijące się szyje i zdusić.Dokoła łoskot skrzydeł, zaduch padliny.Stoi nadstrzępami gazety, przewróconym garnkiem.Słyszy pogodny śmiech Bradleya:- Wyżarły mu.Już nic nie zostało. XII.W obu listach Ilony próżno byłodoszukiwać się obrazu, a nawet klimatu wydarzeń.Odniósł wrażenie, że pisałaostrożnie, świadoma niejednych oczu, które będą czytać jej listy, zanim dotrą wręce adresata.Najważniejsze, że cała rodzina żyje.Tylko Sandor chorował nagrypę, przeziębił się, bo trudno było uprosić szklarza, wszędzie były wybiteszyby.%7ływności nie brakowało, chleb dostarczano sprawnie, po- kazało się teżmięso, kłopotów dotkliwych nie odczuła, bo rodzice przysłali ze wsi dużą paczkęz praw- dziwą salami, paprykowaną słoniną, baraniną, blaszane pudło jaj, któredoszły cało, zagrzebane w troci- nach.Uśmiechnął się czytając drobiazgowąrelację, lubił dokładność Ilony, zdawało mu się, że doleciał go cierpki zapachbukowych trocin, jakby przywarły do dłoni.Widział stół pod oknem wychodzącym nawąskie podwórze z gankami kuchennych schodów, które dudnią pod tabunemrozbrykanej dzieciarni.List, w którym prosił o szczegóły śmierci przyjaciela,musiał się minąć z jej listami, bo nie wspomniała o Beli ani słowem.A może niewiedziała, co się z nim stało? Choć mogła zatelefonować do redakcji.Tyl- ko czyw redakcji został ktoś z dawnych pracowników, z kim się obaj przyjaznili?Pamiętał lata, kiedy na podobne pytania padała wymijająca odpowiedz, nijaka,dobierano słowa jak przy ciężko chorym, by go nie drażnić, i wreszcie kończyłasię rozmowa niemal obrzędowym zwrotem: powiem ci, jak się spotkamy, rozmowa niena telefon.Po diabła w takim razie były telefony? %7łeby dać znak życia? Czy dlaucha nadzorującego? Z listów wyczuwał ulgę, że już się zmagania przesiliły, żejest nareszcie spokój i jakiś ład.Wpatrywał się w krótkie zdanie: ostatnie dnibyły bardzo ciężkie.I zaraz jakby dla zatarcia śladów, czując, że już za wielepowiedziała, szczegółowo o szklarzach i szybach, których brakło w całym mieście.Na pozór urzędowali normalnie, a jednak można było zauważyć, że inne ambasady odnich stronią, na przyjęciach gasły rozmowy, grupki rozpływały się w tłumiegości, gdy podchodził ambasador lub Ferenz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • igraszki.htw.pl